Po nocy i połowie dnia odpoczynku opuściliśmy Beaufort (niestety nie zdążyłem się dowiedzieć jaki związek ma nazwa tego miasteczka ze słynną morską skalą wiatru). Prawie wszystkie szkody ponaprawiane, rzeczy i łódka wysuszone, a pomyślna (znów) prognoza pogody prowadzi nas w drogę. Było dużo zimniej niż na początku podróży, mimo że posunęliśmy się już spory kawałek na południe. Wieczór i pierwsza noc minęły bez niespodzianek, wachty ograniczały się do pilnowania radaru i autopilota, podróż umilały nam delfiny surfujące na falach wokół łódki.
Ranek kolejnego dnia zaczęliśmy niesamowicie optymistycznie, od śniadania zaserwowanego przez Jaha (dla osób nieznających go – człowiek niezliczonych talentów, kapitan naszej łodzi i co najważniejsze prawdziwy MISTRZ kuchni), jak zwykle banalne pytanie „do you want to eat some eggs?” było niewiele znaczącą zapowiedzią uczty jaka nas czekała. Zamiast rozpisywać sie o walorach smakowych tego omletu, zamieszczam zdjęcie.
Rozleniwieni tym śniadaniem siedzimy i czekamy na obiecywany w prognozie wiatr. Siedzimy, siedzimy, mija godzina za godziną, a tu ciągle nic… Wtedy już do nas dotarło, że popełniliśmy dość poważny błąd nie tankując dodatkowego paliwa w Beaufort. Pogoda była całkiem ładna jak na wycieczkę ale nie jak na żeglowanie – kompletnie nie wiało.Nasz zapas diesel’a był obliczony na pomoc wiatru i taka sytuacja była dość kłopotliwa. Dzień zbliżał się ku końcowi, a wiatru nadal ani śladu, ciszę zakłócał tylko miarowy pomruk silnika. I oto wraz z zachodem słońca nadszedł oczekiwany wiatr. Teraz głównym zadaniem było utrzymać tempo jak najdłużej się da bez pomocy silnika (w tym momencie brakowało nam paliwa na jakieś 12 godzin). Wiązało się to z dodatkowym utrudnieniem, takim jak ręczne sterowanie (autopilot bez pomocy silnika zbyt szybko rozładowywał baterie). I właśnie to „utrudnienie” sprawiło, że w trybie ekspresowym zostałem przeszkolony do sterowania naszą łódką (do tej pory moja pozycja na łódce to maszt i ogólna pomoc przy wszystkim :), teraz każdy na swojej zmianie w nocy musiał sterować). Szczerze mówiąc czułem się dość niepewnie, mój „pierwszy raz” nie dość, ze w nocy, to jeszcze przy ciągle zmieniającym się wietrze. Na szczęście co nieco zostało mi z mojej dawnej (bardzo) praktyki żeglarskiej, a z pomocą Timo (zawodowy żeglarz) szybko dostosowałem swoją wiedzę do aktualnych warunków. Skończyło się to tym, że sterowanie wciągnęło mnie tak dokładnie że przestałem przy sterze ponad połowę nocy, ciesząc się z tej okazji i prawie niedopuszczając do tej roboty innych.
Z nastaniem następnego dnia wiatr znów „padł”. Tym razem płynęliśy już jednak bez stresu, cała noc na samych żaglach dała nam wystarczający zapas paliwa na bezproblemowe dokończenie drogi. Dzień ciągnął się strasznie, nie było nic ciekawego do roboty, nawet delfiny przestały nas odwiedzać. Pojedyńczą atrakcją był zmasowańy nalot fruwających ryb (przelatują nad pokładem i czasem można je potem odnaleĹşć w najmniej oczekiwanych miejscach, takich jak np. własna kieszeń…).
Tak rozleniwieni dniem zostaliśmy kompletnie zaskoczeni wydarzeniami nadchodzącej nocy. Dopadło nas kilka gwałtownych burz z ulewnym deszczem i wiatrem do 40 węzłów. Wstyd przyznać, ale najpoważniejszą przespałem, nie słysząc ani nie czując jak naszą łódką rzuca na wszystkie strony. O 4 rano obudziłem się grzecznie na swoją zmianę i zaskoczeniem przyglądałem się wymęczonym kolegom. Nie spodziewałem się wtedy że mnie też czeka parę nispodzianek. Od 4 do ok 6 jest nadal ciemno więc siedziałem wygodnie w kajucie obserwując radar i kontrolując autopilota. Ze znudzenia wyrwał mnie dziwny odczyt na radarze – pokazywał wielki obiekt na naszej drodze, mimo że nie widziałem żadnych świateł. Zdałem sobie sprawę, że to kolejna burza czekająca żeby nas jeszcze trochę pomęczyć. Ostre podmuchy wiatru spowodowały, że autopilot zaczął wariować i trzeba było przejśc na ręczne sterowanie. Gwałtowne porywy wiatru i ulewa nie uprzyjemniały bardzo sytuacji. Dotrwałem jakoś do świtu, a wtedy chmury się już trochę rozeszły i wiatr się uspokoił. Kolejna pełna wrażeń noc za nami.
Nachodzący dzień znów nie różnił się od poprzednich, po niekończących się, ciężkich nocach, dla kontrastu dzień był mało emocjonujący. Jedynie na „do widzenia”, tuż przed zawinięciem do portu w West Palm Beach, ocean zafundował nam dwie godziny ostrego rollercoaster’a. To nocne burze pojawiły się na nowo w całej okazałości. Brak nocnej oprawy powodował, że nie było to już jednak tak dramatyczne, a tylko ekscytujące.
I tak, po przebyciu ok 800 mm, zakończyłem moją kolejną przygodę z Better Then… Kiedy przyjdzie czas na kolejną?
No no.… nie wiedziałam, że taki niezły z Ciebie żeglarz:smile: Ze zdjęć widać, że jest cudownie i na dodatek te delfiny.… Tak bardzo chcę tam wrócić…
Do żeglarza to mi jeszcze baaardzo daleko, ale pierwszy krok już za mną :mrgreen:, tyle że nie wiem czy będę robił następny…
2 odpowiedzi na “Floryda – finisz”
No no.… nie wiedziałam, że taki niezły z Ciebie żeglarz:smile: Ze zdjęć widać, że jest cudownie i na dodatek te delfiny.… Tak bardzo chcę tam wrócić…
Do żeglarza to mi jeszcze baaardzo daleko, ale pierwszy krok już za mną :mrgreen:, tyle że nie wiem czy będę robił następny…