W bazie zawodów stawiłem się dzień wcześniej (no może noc wcześniej, korki i „dzika” zima w Poznaniu trochę mnie opóĹşniły), szczerze mówiąc w średnim nastroju. Skąd to nastawienia? Stąd, że nastawialiłem się na srogą zimę, a tu nagle dotarły do mnie informacje meteo o jednodniowej odwilży, potwierdzone widokami po drodze. Brzmi to może dziwnie, ale stanowczo preferuję bardzo mroĹşną, suchą pogodę niż błoto pośniegowe po uszy, padający deszcz itp. atrakcje odwilżowe. Szczególnie, że do roweru zabrałem tylko jeden komplet opon – „kolczaste” na lód i zbity śnieg. No ale, jak to mawiają znajomi, na rajdach im gorzej tym lepiej więc szybko negatywne nastawienie ustąpiło miejsca przedstartowej adrenalinie. Tej adrenaliny pojawiło się chyba aż nadto bo zamiast iść normalnie spać, dłubałem przy sprzęcie do 3 nad ranem. Cały czas byłem pewien niepewności jak spisze się sprzęt, który postanowiłem testować na tych zawodach – opony z kolcami kupione dwa dni wcześniej, narty bez łuski ale za to z fokami i buty do nart na odcinku biegowym.
Start zaplanowany był na 8 rano, ale jak to zwykle bywa chwilkę się opóĹşnił. Było mi to dość na rękę, ponieważ część wyposażenia, w postaci fok do nart, dotarła do mnie dopiero rano. Tutaj pojawił się pierwszy problem (czy można brać nietestowany sprzęt na zawody i liczyć, że nie będzie problemów?), foki przyszły, ale bez zaczepów do nart. Stwierdziłem, że na stres już za póĹşno i spakowałem je tak jak były, zostawiając zmartwienia na dodcinek narciarski. Teraz trzeba było myśleć o rowerze. Mimo roztopów, na drogach w Kowarach było sporo lodu, więc zapowiadało się, że „kolce” na rowerze były dobrym wyborem. Pogoda prawie wiosenna, więc jeszcze chwilę przed startem wyrzucałem z plecaka „rezerwowe” ubrania.
Pierwszy etap poszedł dość sprawnie mimo ogromnych ilości błota i śniegu (w wyższych partiach). Wyjątkiem od reguły był dojazd do punktu nr 2, gdzie wybrałem, razem z garstką innych zawodników, nieco utrudniony wariant (czytaj: pełzanie w śniegu :mrgreen:). Na całej trasie, widząc poślizgi innych, błogosławiłem moment zakupu „kolcy”, rower jechał jak przylepiony.
Na kolejny, pieszy, etap ruszyłem już samotnie po szybkim przepaku w Kowarach. Początek po asfalcie nie był najciekawszy, ale po kilku kilometrach trasa skręcała w śniegi i zaczynała się zabawa. Tutaj niestety dopadł mnie jakiś dziwny kryzys, poruszałem się jak ślimak, drepcząc pod górą w rakietach. Tempo zwiększyłem dopiero kiedy dopadli mnie Remik i Agnieszka (czyli Speleo Salomon) i dalej szliśmy
Odcinek narciarski, ostatni, można było podzielić na dwie części – połowa do góry na znaną z poprzednich etapów Przełęcz Okraj, i połowa w dół do bazy. Na samym początku zapewniłem sporo zabawy kibicom przy leśniczówce ledwo opanowując moje nowe narty:oops:, wtedy też zdałem sobie sprawę, że bez fok moje śladowo-biegowo-turowe narty mogą mnie nie dowieĹşć za szybko na górę. Tak więc rozłożyłem się na śniegu pod leśniczówką i w licznej asyście zacząłem kombinować jak zaczepić foki. Rozwiązanie nasunęło się dość szybko – dzięki temu, że foki były za długie na moje narty udało mi się zawinąć je lekko z przodu z tyłu co w teorii miało zapobiec ich zsunięciu. I ruszyłem z kopyta pod górę. Niezbyt daleko. Po jakichś 50m przypomniałem sobie o pasku do fok leżącym na śniegu po leśniczówką – nie pozostało nic innego jak się wrócić (jak się nie ma w głowie to trzeba mieć w nogach). Zabrałem nieszczęsny pasek i wystartowałem po raz kolejny. Na szczęście foki okazały się na tyle pomocne, że szybko nadrobiłem stratę, a dzięki katorżniczej przedzierce przez las nawet udało mi się wysunąć do przodu. Po krótkim czasie wyprzedzili mnie jedak znów Paweł i Sławek z Salomon Navigator drąc jak szatany pod górę na nartach do „łyżwy” – przesyłam słowa uznania dla ich mocy! Za Okrajem pogoda postanowiła wtrącić swoje trzy grosze i zmieniła się dość znacznie – zimno, ciemno, mglisto i śnieżnie. Tam niestety znów niepotrzebnie straciłem czas idąc za długo na fokach zamiast zjeżdżać bez nich. Na usprawidliwienie mam tylko to, że pierwszy raz używałem tych „futer” i bałem się ponownego zakładania… Strata był na tyle duża, że przy przedostatnim punkcie znów dopadł mnie mixowy Speleo Salomon. Do mety jechaliśmy już równo, wyprzedzeni tylko przez pędzących na biegówkach Czechów z Exit Team.
To tyle jeśli chodzi o samą rywalizację. Jeśli chodzi o kwestie organizacyjne, załoga MBWC stanęła na wysokości zadania. Ciekawa trasa, ciepła herbata, zupki i drożdżówki na przepakach, obsadzone punkty (tam gdzie powinny być) w połączeniu z naprawdę niewielkim wpisowym, sprawiły że zaliczam te zawody do bardzo dobrych. Liczą się też detale, takie jak ubikacje z papierem toaletowym i prysznice z ciepła wodą w bazie zawodów, które choć nie mają większego wpływu na rywalizację, to zostawiają naprawdę miłe wrażenie. Oby więcej takich jednodniowych zawodów, które mogą zachęcić nowych „napieraczy” i jednocześnie być formą treningu dla bardziej doświadczonych. Mam nadzieję, że uda mi się wystartowac w tegorocznej „dużej” wersji BWC, bo zapowiada się ciekawie.