Kategorie
rajdy

Bieg Rzeźnika 2006 zaliczony

Ponie­dzia­łek rano, cie­szę się, że nie pra­cu­ję jako listo­nosz… mój chód moc­no stra­cił na sprę­ży­sto­ści po sobot­niej prze­bież­ce 😉 . Uda­ło się jed­nak nie­żle – zro­bi­li­śmy dużo lep­szy czas niż zakładaliśmy.

Tak jak pisa­łem poprzed­nio, w Bie­gu Rzeż­ni­ka star­to­wa­li­śmy w dwu­oso­bo­wym skła­dzie z Mar­ci­nem „Wiesz­czy­kiem” jako Team Alpex. Jako, że żaden z nas nie uczest­ni­czył przed­tem w tak dłu­giej, stric­te bie­go­wej, impre­zie, zało­ży­li­śmy, że jeśli uda nam się poko­nać tra­sę w 14 godzin to będzie dobrze. W rze­czy­wi­sto­ści oka­za­ło się, że zało­że­nia były zbyt pesy­mi­stycz­ne, dotruch­ta­li­śmy do mety w cza­sie 12:26:20, jako 11 zespół.

Muszę przy­znać, że z moje­go punk­tu widze­nia tra­sa nie była łatwa. 75.2km czer­wo­nym szla­kiem z Komań­czy do Ustrzyk Gór­nych (3235m pod­bie­gów) dała nam w kość. Zain­spi­ro­wa­ni panu­ją­cy­mi od paru dni upa­ła­mi, liczy­li­śmy na to samo w Biesz­cza­dach. Przy­ro­da jed­nak zro­bi­ła nam dow­cip i na „wyści­go­wy dzień” przy­go­to­wa­ła obfi­te dzesz­cze. Dzie­ki temu mie­li­śmy oka­zję doświad­czyć uro­ków bie­gu po kost­ki w bło­cie, w mlecz­nej mgle i deszczu.

etap I

Z Komań­czy wystar­to­wa­li­śmy ok 3.30 nad ranem, razem ze słoń­cem (przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie, deszcz nie pozwa­lał mu się poja­wić). 17 km do Prze­łę­czy Ĺťe­brak poszło dość spraw­nie, na PK doko­na­li­śmy małe­go prze­ta­so­wa­nia w zespo­le i ruszy­li­śmy pra­wie bez zatrzy­my­wa­nia dalej.

etap II

Etap do Cisnej (kolej­ne 15km) to nadal była zaba­wa, dość łagod­ny, więc pra­wie cały prze­bie­gli­śmy, małe pro­ble­my poja­wia­ły się tyl­ko na zbie­gach pły­ną­cych błotem.

etap III

Ten etap, naj­dłuż­szy na tra­sie, nie był jed­nak wca­le naj­trud­niej­szy. Jeden ostry pod­bieg (podej­śćie), jeden zbieg, resz­ta mniej wię­cej rów­na. Mimo tego, na PK we wsi Sme­rek dotar­li­śmy zmę­cze­ni (ponad 50km w nogach). Pozwo­li­li­śmy sobie na parę minut odpo­czyn­ku przed cze­ka­ją­cym na nas naj­cięż­szym odcin­kiem zawodów.

etap IV

No i wresz­cie dłu­go ocze­ki­wa­ny „rze­Ĺşnic­ki” etap. Podej­ście na górę Sme­rek to ostra wal­ka, stro­mi­zna i śli­ska ścież­ka to hard­co­re­’o­we poła­cze­nie. Nie­ste­ty koniec podej­ścia wca­le nie ozna­czał odpo­czyn­ku. Na poło­ni­nie przy­wi­tał nas pory­wi­sty wiatr (mogło być z 90km/h), zaci­na­ją­cy desz­czem. Wychło­dzi­ło mnie (bie­gli­śmy na lek­ko – w krót­kim rękaw­ku) do tego stop­nia, że led­wo dawa­łem radę zacią­gnąć ręką żył­kę przy butach, strach pomy­śleć jak­bym sobie radził ze sznu­rów­ka­mi. W każ­dym razie te 15km robi­li­śmy pra­wie 40min dłu­żej niż poprzed­nie 20. Ten odci­nek oka­zał się pecho­wy dla mnie – nacią­gną­łem sobie paskud­nie mię­sień w pra­wej nodze – od razu wie­dzia­łem, że nie będzie lek­ko do mety. Kon­tu­zja była o tyle dotkli­wa, że nie pozwa­la­ła mi szyb­ko zbie­gać, co do tej pory pozwa­la­ło nam nie­Ĺşle nad­ro­bić czas.

etap V

Tutja nie­ste­ty dopa­dło nas jakieś dziw­ne roz­prę­że­nie – zamiast napie­rać dwa razy ostrzej z racji, że to już koń­ców­ka, na podej­ściu wle­kli­śmy się jak śli­ma­ki na pik­ni­ku. Ener­gia wró­ci­ła nam dopie­ro na poło­ni­nach, gdzie w odda­li zoba­czy­li­śmy następ­ne zespo­ły szyb­ko odra­bia­ją­ce do nas stra­tę. Tutaj nie­ste­ty nie mogli­śmy za moc­no uciec ze wzglę­du na moją nogę (zaczy­nał się zbieg). Uda­wa­ło nam się utrzy­mać prze­wa­gę dość dłu­go, dopie­ro jakieś 800m od mety wyprze­dził nas jeden zespół, w ten spo­sób stra­ci­li­śmy miej­sce w pierw­szej dziesiątce…

meta

A co potem? Potem tyl­ko meta, zim­ne piw­ko i kieł­ba­ska z gri­la. No i odpoczynek…

Ogól­nie rzecz bio­rąc, bar­dzo faj­ny bieg – cie­ka­wa i trud­na tra­sa, spo­ro zawod­ni­ków, dobrze roz­miesz­czo­ne i zaopa­trzo­ne PK. Jakie minu­sy? Jest parę, ale mam nadzie­ję, że na kolej­nej edy­cji będą już popra­wio­ne. Pierw­szy to trans­port z mety do bazy. Ludzie, któ­rzy nie zała­pa­li się na pierw­sze­go busa, musie­li cze­kać kil­ka godzin w auto­bu­sie aż się zapeł­ni i ruszy. Wyjąt­ko­wy brak prze­wi­dy­wa­nia u orga­ni­za­to­ra – prze­cież wia­do­mo, że na tak dłu­gich zawo­dach, zawod­ni­cy nie przy­cho­dzą na metę w tym samym cza­sie. Dużo lepiej moż­na było to roz­wią­zać pod­sta­wia­jąc małe, czę­sto kur­su­ją­ce busy niż wiel­ki auto­bus. Dru­gi rzu­ca­ją­cy się w oczy szcze­gół to medal (!) za ukoń­cze­nie bie­gu. Rozu­miem, że mia­ło być ory­gi­nal­nie ale do mnie nie prze­ma­wia za bar­dzo gli­nia­ny medal wiel­ko­ści tale­rza z wychu­dzo­nym świ­nio-dzi­kiem i nazwą bie­gu. Pomo­ja­jąc fakt, że więk­szość meda­li praw­do­po­dob­nie nie prze­trwa­ła podró­ży powrot­nej… To tyle narze­ka­nia. Czy poja­dę za rok? Jak się tyl­ko da to na pew­no, mam mały rachu­nek do wyrów­na­nia z Rze­Ĺşni­kiem 😉 …