Łódka odpłynęła z Hamble. Zapakowałem naszego „monster-vana” i ruszyłem do Amsterdamu. Brzmi to dużo szybciej, niż wyglądało naprawdę – musiałem „przeryć” cały kontener w poszukiwaniu jednego pudła, które ktoś rozsądnie schował na samym dnie. Ale ok 1 w nocy się udało i dałem radę się nawet trochę przespać.
Pobudka o 7 i start w kierunku Stonehenge, jak już tu jestem to warto to obejrzeć. Nie wiem na co liczyłem, ale spotkał mnie zawód, więcej mistycyzmu było w serialu o Robin Hoodzie niż w tych kamieniach otoczonych tłumem turystów drepczących karnie po wytyczkowanych ścieżkach. Chociaż, trzeba przyznać, rozmiar tych kamlotów i fakt, że niektóre z nich przebyły na czyichś grzbietach ponad 240 mil, robi pewne wrażenie.
Zaliczywszy kulturalny punkt programu ruszyłem w dalszą trasę. Tuż pod Dover okazało się, że całkiem słusznie pozostawiłem sobie 3 godziny zapasu, 2,5 z nich spędziłem w mega korku przed miastem. Na prom jednak zdążyłem i pozostała podróż minęła już całkiem przyjemnie przy dĹşwiękach Chicago Blues i kilku lokalnych stacji radiowych. Nie ma to jak dobre autostrady i 6‑litrowy V8 pod maską…
Amsterdam przywitał mnie tak serdecznie, że w ciągu 2 godzin miałem go już serdecznie dość. Od 23 do 1 krążyłem po centrum i okolicy szukając na zmianę przystani i hotelu, które dla urozmaicenia były położone w zupełnie innych końcach miasta. Poza tym szalenie fajną sprawą jest umieszczanie tabliczek z kierunkiem za skrzyżowaniami… Dzięki temu złamałem większość lokalnych przepisów dotyczących zawracania. Kolejna sprawa to rozpędzeni rowerzyści, mimo póĹşnej pory, atakujący ze wszystkich stron naraz, tylko desantu z powietrza brakuje. Nie żebym miał coś przeciwko rowerzystom, ale strasznie stresujące jest takie nagłe wyskakiwanie przed maskę…