Hamburg przywitał mnie znów deszczem… Co za wredna pogoda. Idealnie wpasowuje się w mój nastrój. Ostatnie kilka dni (tygodni?) nie spałem zbyt wiele, ciągle była jakaś pilan robota do dokończenia, szczególnie jak pojawiłem się po przerwie w domu/biurze. W każdym razie wczorajsza noc wykończyła mnie zupełnie, już od pociągu do Gdańska funkcjonowałem trochę jak flegmatyczny zombi.
Co prawda pomogło mi to jakoś przetrwać nocną podróż w drzwiach od wc (kocham PKP), ale na lotnisku już owocowało dziwnymi manewrami. Najpierw odprawiłem bagaż prawie z laptopem w środku, potem zapomniałem na niego nakleić adresu, a na koniec zrobiłem najlepszy numer – zapomniałem wyłączyć telefon w samolocie i tak sobie spokojnie „pikał” sms-ami w trakcie lotu. Samolot na szczęście od tego sie nie rozpadł i znalazłem się w Hamburgu.
No może nie tyle w Hamburgu co na lotnisku w Hamburgu, a to zwykle nie to samo. Szczególnie, że nie mam okazji zobaczyć miasta bo jadę od razu do Kilonii gdzie mam spotkać „Better Than…”. Zresztą co za różnica czy mam czas zwiedzać miasto, i tak pada…
Z apatii i zmęczenia wyrwała mnie solidna porcja sushi w lotniskowym barku. Co prawda pani serwująca je brała chyba udział w konkursie na najsmutniejszą sprzedawczynię roku, ale samo jedzenie przygotowywane przez małego (wzrostem) Japończyka było wyśmienite. Wasabi, choć z proszku, miało diabelską moc i postawiło mnie na nogi. Ciekawe na jak długo?
Na razie autobus wiezie mnie do Kilonii i czekam na dalszy rozwój wydarzeń. Dochodzę też powoli do wniosku, że jeśli pogoda będzie mnie tak dalej prześladować to chyba wreszcie zainwestuję w jakieś solidne wodoodporne ciuchy, mój stary GORE-TEX z Lake Tahoe już nie daje rady.
Koniec tych biadoleń, resztkę baterii w kompie wykorzystam na dokończenie layoutu kolejnego projektu, jak to skwitował mój kolega (mówiąc o redesignie mojego bloga): czas żebyś się wziął za zarabianie pieniędzy. No to się biorę.