Kolejny dzień za mną, tym razem 44 km w dość trudnym terenie. 6,5 godziny dało mi dzisiaj 9 miejsce, ale wypoczynek to nie był. Start bardzo ładny pod górę, sporo piachu i stromy zbieg do rzeki – znowu mokre buty. O tyle warto było je pomoczyć, że trasa biegła niesamowitym kanionem, z kawałkiem pod wodospadem. Niestety, po tym odcinku zaczęło sie już przedzieranie przez solne równiny, o których pisałem wcześniej – biec się nie da, wyłamuje kostki i tnie buty. Do tego wiatr przycichł i zrobiła się konkretna „patelnia” (część zapasowej wody lądowała co chwilę na moim karku). 13 km takiej zabawy całkiem nieźle daje w kość. Najgorszy dla mnie był jednak kolejny etap – 11 km najpierw drogą piaszczysta, potem asfaltem. Cały czas na horyzoncie za sobą widziałem kolejnego zawodnika, więc żal było odpuścić… Trochę się tym truchtaniem do mety zmęczyłem.
Teraz czas na wyżerkę z „lyofood” – dzisiaj nawet deser był. Wszystko, żeby zebrać siły na jutrzejszy decydujący etap – 80 km. To będzie długa droga, więc kolejnego wiadomości będę słał raczej dopiero w piątek, jak dojdę do siebie.
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 4
