Dzień 5 to czas najdłuższego odcinka – 80 km. Obawiałem się go zarówno przez brak treningu jak i cieżkie doświadczenia z Namibii. Na starcie czułem, że to nie mój najlepszy dzień. Pewnie przez te obawy i dokuczające plecy…
Początek był dość trudny, przez słone bagna (połączenie solnych pól z podmokłym terenem). Tam jeszcze trzymałem się w miarę czołówki. Niestety, z końcem bagien opuściła mnie też moc do biegu. Robiło się coraz bardziej gorąco i każda próba podbiegu kończyła się po kilku krokach tętnem poza jakimkolwiek zakresem i brakiem oddechu. Odpuściłem tę nierówną walkę i przeszedłem do szybkiego marszu z kijkami. Tereny tego marszu były najbardziej pustynne z dotychczasowych. Płaskowyże otoczone postrzępionymi górami, porywisty wiatr w nos podnoszący piasek w mini burze piskowe. Wiatr wysuszał bardziej niż słońce, trzeba było co chwila przepłukiwać usta, żeby nie wyschły na wiór. Było cieżko. Pogoda na zmianę, albo piekarnik, albo wiatr i do tego perspektywa, że potrwa to wieki ponieważ nie mogę biec…
Trasa była w miarę płaska, z jedną wielką wydmą po drodze i ostatnim podejściem. Druga połowa to szutrowa droga pod Księżycową Dolinę (jedna z atrakcji turystycznych w okolicy). Łącznie kilkaset metrów w górę i dół. Księżycowa Dolina zgrała się z ochłodzeniem (ok godz. 17) i nagle zaczęły wracać mi siły do biegu, jakby ktoś przełączył jakiś bezpiecznik. Ostatnie kilkanaście kilometrów mogłem znów biec, do tego w miarę normalnym tempem i trochę odrobić czas marszu. Biegło się dobrze, konwersując przez kilka kilometrów z przemiłym Francuzem o jego restauracji w Paryżu gdzie mamy wpaść na ośmiornice… Tu wspomnę tylko, że po 5 dniach biegania na paczkowanym jedzeniu, tematy restauracyjne są najczęstszymi w obozowych rozmowach.
Okazało się, że część z ludzi na przodzie wykończyła się w upale i, ku mojemu pełnemu zaskoczeniu, na tych ostatnich km przeskoczyłem jeszcze kilka pozycji, kończąc po 12 godz. 22 min na 14 miejscu oraz utrzymując 8 miejsce w klasyfikacji generalnej. Nie spodziewałem się tego, biorąc pod uwagę mocną walkę o przetrwanie miedzy 20 a 60 km. Spokojne tempo jednak się w miarę opłaciło. Nie dotarłem szybko, ale bez dramatycznych incydentów.
Ciekawie sprawdziła sie nowa dieta na cały dzień – przygotowałem sobie jajecznicę po meksykańsku i podjadałem na zimno na punktach. Oprócz tego woreczek orzechów z rodzynkami i do tego w połowie zrobiłem szybko gaspaccio, a kilkanascie km potem owocowy smoothie. Dopiero na ostatnich km dołożyłem jeden żel, żeby biegu starczyło do mety. Krótko mówiąc, całkiem normalna dzienna dieta, nie wywracająca żołądka do góry nogami w upale i łatwiej przyswajalna niż batony i żele. „Lyofood” jak zwykle dało radę.
Dzień 6 to dzień odpoczynku, moment na pogadanie z resztą zawodników, zaleczenie pęcherzy na nogach i innych problemów (u mnie pleców). Ranek nie był łatwy, ale teraz o 16 plecy działają na tyle dobrze, że nie boję się aż tak bardzo jutrzejszych 13 km. Teoretycznie to formalność, runda honorowa do San Pedro, ale różnice miedzy miejscami są tak małe, że pewnie dam z siebie sporo, żeby spróbować utrzymać się tego, gdzie jestem, więc nie przerywajcie trzymać kciuków, przyda się.
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 5
