Ciekawe, że o Atacama Crossing usłyszałem podczas jego pierwszej edycji, jakoś w jeszcze w 2004 roku. Mimo startów w rajdach przygodowych, nie wydawało mi się bardzo realne samo bieganie 250 km, do tego po pustyni. Musiało minąć aż 14 lat do czasu, kiedy się na to zdecydowałem. Pomysł, co prawda, „zatwierdził” się nieco wcześniej, podczas dużo krótszego 3 dniowego biegu po Gobi (bez rywalizacji). Wtedy realnie zdałem sobie sprawę, że chyba jestem gotowy na poważniejszy start.
Namib Race 2018 (wtedy jeszcze pod mylącą nazwą Sahara Race) był pierwszy, głównie dlatego że to był najbliższy start w momencie podejmowania decyzji o starcie w 4 Deserts. Docelowo jednak byłem od początku pewien, że to Atacama jest tym jedynym, najbardziej oczekiwanym startem, charakterystyczna jaszczurka na medalu chodziła za mną przez te wszystkie lata. Nie wiem w sumie dlaczego, wiele miejsc jest pięknych, trudność w sumie zależy od składowych treningu, dystansu i prędkości, a w tej mitycznej dla mnie Atacamie było jednak coś wyjątkowego.
Jak prawdziwa Atacama przeżyła zderzenie z rzeczywistością? W skrócie – warto było czekać te kilkanaście lat. Cała magia, której oczekiwałem działa się naprawdę… Nie powiem, że było najpiękniej czy najtrudniej, ale na pewno odpowiednio wyjątkowo. O tej porze roku (wiosna), nie jest jeszcze koszmarnie gorąco, choć już wystarczajaco żeby spiec na skwarkę nieprzyzwyczajonych. Za to słynna suchość powietrza („najsuchsze miejsce na Ziemi”) daje się konkretnie odczuć – przez całe dziesięć dni pobytu krew w nosie stała się standardem, biegając nie ma jak się spocić, wszystko paruje prawie natychmiast. Wysokość daje się w pewien sposób odczuć, szczególnie takiemu mieszkańcowi nizin, jak ja. Niby to tylko 2500–3300 m n.p.m, a jednak sytuacja się komplikuje kiedy połączymy to ze sporym wysiłkiem, upałem i dość wymagającą nawierzchnią.
Moja aklimatyzacja była dość specyficzna, ale też nie mialem na nią zbyt wiele czasu. Licząc trochę na moje zazwyczaj niezłe tempo aklimatyzacji, wybrałem się pierwszego dnia po przylocie na nieaktywny wulkan Toco, 5600 m n.p.m. Wejście jest o tyle specyficzne, że punk startowy jest na wys. ok 5000 m, czyli do szczytu „tylko” 600 m w pionie. Te kilkaset metrów to jednak nadal ok 2.5 godziny podchodzenia. Tu szczególnie cieszę się z tego żółwiego tempa narzuconego przez przewodnika dla całej grupy (6 osób), bo znając siebie spróbowałbym tam naprzeć szybciej, a to chyba nie skończyłoby się za dobrze. Powolne wchodzenie okazało się w końcowej partii całkiem ciężkie, od 5400 stanowczo zacząłem w głowie czuć gdzie jestem, a biorąc pod uwagę porywisty wiatr i ‑1C, okazało się to sporym wyzwaniem. Po kilkunastu minutach na wierzchołku i wymarznięciu na kość, zaczęliśmy zejście. O ile podczas wejścia czułem wysokość, to na zejściu bardziej „pływałem” i miałem lekki odlot, w sumie ciekawy efekt, ale na pewno niebezpieczny, bo nie miałem takiej czujności jak normalnie. W sumie jednak było nieźle i od 5300 znów mogłem nawet sobie podbiegać w dół piarżyska i po ok godzinie byłem przy aucie.
Wieczór jeszcze przyniósł ból głowy, ale przeszedł po spacerze po San Pedro i w sumie było to niewielką ceną za połączenie aklimatyzacji i zwiedzenia ciekawej górki. Tu pewna uwaga: nie polecam takiego startu aklimatyzacji nikomu, kto nie wie jak reaguje na wysokość, to nie jest najmądrzejszy pomysł. Sam byłem gotowy się wycofać w razie oznak problemów.
Do aklimatyzacji dołożyłem jeszcze w kolejnych dniach trochę chodzenia po 2700 (pobliskie inkaskie ruiny, spacer z San Pedro) i 3300 (dolina kaktusów, tu już trzeba były dojechać autem) i pod względem wysokości czułem się w miarę gotowy, po tych kilku dniach bieg po okolicach miasteczka nie był już problemem – przetestowałem to w piątkowy poranek wbiegnięciem na pobliski pagórek, żeby pofotografować wschód słońca.
W dolinie kaktusów zrobiłem też krótki test suszenia butów na nogach po brodzeniu w potoku, podczas którego wyszła jedyna wada nowych speedcross’ów 5 Salomona – stanowczo nawet w suchej i gorącej pogodzie Atacamy nie schną na nogach tak szybko, jak bym sobie tego życzył. O ile pod każdym innym względem, to idealny pustynny but, to schnięcie mnie martwiło, co potwierdziło się jeszcze podczas samego startu. Dramatu nie było, ale gdyby dało się jakoś jeszcze rozwiązać ten problem bez tracenia „piaskoszczelności” tego buta, to byłbym w nim już zakochany na zawsze.
Najciekawsza sprawa wyszła jednak podczas piątkowego porządkowania sprzętu startowego. W poprzednim roku, w Namibii, zapomniałem zabrać ze sobą ciepłą czapkę, która jest w wykazie obowiązkowego wyposażenia, przez co musiałem coś kombinować na miejscu. Na ten rok się przygotowałem, nie dość że kupiłem sobie super lekką i ciepłą czapkę Buff’a, to jeszcze wziąłem drugą, starą, jako zapas na wszelki wypadek. Tak przygotowany, nie martwiłem się o braki sprzętowe.
Podczas pakowania okazało się jednak, że gdzieś straciłem nie tyle główną czapkę, co obie. Do teraz nie mam pojęcia jak, bo o ile Buffa miałem na wulkanie i mogłem zgubić gdzieś przy wsiadaniu/wysiadaniu z auta, to zapas leżał cały czas w głównej torbie. Tymczasem, „wyparowały” obie. Trzykrotne przeszukanie całego bagażu nic nie dało, przez moment rozważałem nawet złożenie na siebie samego donosu do lokalnej policji, żeby załapać się na solidną rewizję… Pomysłu jednak nie zrealizowałem, za to w listę sprzętu włączyłem ciepłą wełnianą czapkę z lamą kupioną dla dzieci na pamiątkę, w sumie nie była dużo cięższa od moich technicznych zabawek, za to okazała się bardzo ciepła i przydatna podczas pierwszej zimnej nocy w obozie na wys. 3300 m.
Czego oczekiwałem od tego startu? Po 11 miejscu w Namibii miałem nieśmiałą nadzieję na coś podobnego w Atacamie, ale też liczyłem się z ciężką przeprawą i walką o samo ukończenie. Raczej zakładałem, że jestem przygotowany tak dobrze, jak do Namibii – kontuzje męczące mnie od roku na to nie bardzo pozwoliły. Tymczasem, odpoczynek i luźny trening okazały się, jak to często bywa, lepszy od przetrenowania, dzięki czemu udało się skończyć w pierwszej dziesiątce, a tego się raczej nie spodziewałem. Trzeba jednak szczerze przyznać, że dzieliły mnie minuty od kolegów na sąsiednich miejscach, więc o końcowym wyniku decydowały detale, ale też trochę szczęścia.
Jak wyglądał wyścig dzień po dniu? Tu posłużę się wiadomościami z trasy, wysyłanymi do żony na bieżąco. Oddają w miarę dobrze i sytuacje i emocje podczas każdego etapu.
Poszczególne odcinki: Etap 1 / Etap 2 / Etap 3 / Etap 4 / Etap 5
Co dalej? Co jakiś czas ktoś mnie pyta czy będę kontynuował cykl 4 Pustyń – na chwilę obecną nie, ale kto wie, może do tego wrócę w przyszłości. Na razie chodzi mi po głowie powrót do Adventure Racing, może też jakieś inne biegi w niezwykłych miejscach (dżungla kusi…). Najbliższy plan to na pewno kilkutygodniowa regeneracja i przygotowanie do startu w swimrun na Lanzarote – muszę dopilnować pływania, bo o bieg się chwilowo nie boję, ten trening jednak całkiem dobrze się wpasowuje w regenerację po Atacamie…