Kategoria: bieganie

Ciekawe, że o Atacama Crossing usłyszałem podczas jego pierwszej edycji, jakoś w jeszcze w 2004 roku. Mimo startów w rajdach przygodowych, nie wydawało mi się bardzo realne samo bieganie 250 km, do tego po pustyni. Musiało minąć aż 14 lat do czasu, kiedy się na to zdecydowałem. Pomysł, co prawda, „zatwierdził” się nieco wcześniej, podczas dużo krótszego 3 dniowego biegu po Gobi (bez rywalizacji). Wtedy realnie zdałem sobie sprawę, że chyba jestem gotowy na poważniejszy start.
Namib Race 2018 (wtedy jeszcze pod mylącą nazwą Sahara Race) był pierwszy, głównie dlatego że to był najbliższy start w momencie podejmowania decyzji o starcie w 4 Deserts. Docelowo jednak byłem od początku pewien, że to Atacama jest tym jedynym, najbardziej oczekiwanym startem, charakterystyczna jaszczurka na medalu chodziła za mną przez te wszystkie lata. Nie wiem w sumie dlaczego, wiele miejsc jest pięknych, trudność w sumie zależy od składowych treningu, dystansu i prędkości, a w tej mitycznej dla mnie Atacamie było jednak coś wyjątkowego.
Jak prawdziwa Atacama przeżyła zderzenie z rzeczywistością? W skrócie – warto było czekać te kilkanaście lat. Cała magia, której oczekiwałem działa się naprawdę… Nie powiem, że było najpiękniej czy najtrudniej, ale na pewno odpowiednio wyjątkowo. O tej porze roku (wiosna), nie jest jeszcze koszmarnie gorąco, choć już wystarczajaco żeby spiec na skwarkę nieprzyzwyczajonych. Za to słynna suchość powietrza („najsuchsze miejsce na Ziemi”) daje się konkretnie odczuć – przez całe dziesięć dni pobytu krew w nosie stała się standardem, biegając nie ma jak się spocić, wszystko paruje prawie natychmiast. Wysokość daje się w pewien sposób odczuć, szczególnie takiemu mieszkańcowi nizin, jak ja. Niby to tylko 2500–3300 m n.p.m, a jednak sytuacja się komplikuje kiedy połączymy to ze sporym wysiłkiem, upałem i dość wymagającą nawierzchnią.
Moja aklimatyzacja była dość specyficzna, ale też nie mialem na nią zbyt wiele czasu. Licząc trochę na moje zazwyczaj niezłe tempo aklimatyzacji, wybrałem się pierwszego dnia po przylocie na nieaktywny wulkan Toco, 5600 m n.p.m. Wejście jest o tyle specyficzne, że punk startowy jest na wys. ok 5000 m, czyli do szczytu „tylko” 600 m w pionie. Te kilkaset metrów to jednak nadal ok 2.5 godziny podchodzenia. Tu szczególnie cieszę się z tego żółwiego tempa narzuconego przez przewodnika dla całej grupy (6 osób), bo znając siebie spróbowałbym tam naprzeć szybciej, a to chyba nie skończyłoby się za dobrze. Powolne wchodzenie okazało się w końcowej partii całkiem ciężkie, od 5400 stanowczo zacząłem w głowie czuć gdzie jestem, a biorąc pod uwagę porywisty wiatr i ‑1C, okazało się to sporym wyzwaniem. Po kilkunastu minutach na wierzchołku i wymarznięciu na kość, zaczęliśmy zejście. O ile podczas wejścia czułem wysokość, to na zejściu bardziej „pływałem” i miałem lekki odlot, w sumie ciekawy efekt, ale na pewno niebezpieczny, bo nie miałem takiej czujności jak normalnie. W sumie jednak było nieźle i od 5300 znów mogłem nawet sobie podbiegać w dół piarżyska i po ok godzinie byłem przy aucie.
Wieczór jeszcze przyniósł ból głowy, ale przeszedł po spacerze po San Pedro i w sumie było to niewielką ceną za połączenie aklimatyzacji i zwiedzenia ciekawej górki. Tu pewna uwaga: nie polecam takiego startu aklimatyzacji nikomu, kto nie wie jak reaguje na wysokość, to nie jest najmądrzejszy pomysł. Sam byłem gotowy się wycofać w razie oznak problemów.
Do aklimatyzacji dołożyłem jeszcze w kolejnych dniach trochę chodzenia po 2700 (pobliskie inkaskie ruiny, spacer z San Pedro) i 3300 (dolina kaktusów, tu już trzeba były dojechać autem) i pod względem wysokości czułem się w miarę gotowy, po tych kilku dniach bieg po okolicach miasteczka nie był już problemem – przetestowałem to w piątkowy poranek wbiegnięciem na pobliski pagórek, żeby pofotografować wschód słońca.
W dolinie kaktusów zrobiłem też krótki test suszenia butów na nogach po brodzeniu w potoku, podczas którego wyszła jedyna wada nowych speedcross’ów 5 Salomona – stanowczo nawet w suchej i gorącej pogodzie Atacamy nie schną na nogach tak szybko, jak bym sobie tego życzył. O ile pod każdym innym względem, to idealny pustynny but, to schnięcie mnie martwiło, co potwierdziło się jeszcze podczas samego startu. Dramatu nie było, ale gdyby dało się jakoś jeszcze rozwiązać ten problem bez tracenia „piaskoszczelności” tego buta, to byłbym w nim już zakochany na zawsze.
Najciekawsza sprawa wyszła jednak podczas piątkowego porządkowania sprzętu startowego. W poprzednim roku, w Namibii, zapomniałem zabrać ze sobą ciepłą czapkę, która jest w wykazie obowiązkowego wyposażenia, przez co musiałem coś kombinować na miejscu. Na ten rok się przygotowałem, nie dość że kupiłem sobie super lekką i ciepłą czapkę Buff’a, to jeszcze wziąłem drugą, starą, jako zapas na wszelki wypadek. Tak przygotowany, nie martwiłem się o braki sprzętowe.
Podczas pakowania okazało się jednak, że gdzieś straciłem nie tyle główną czapkę, co obie. Do teraz nie mam pojęcia jak, bo o ile Buffa miałem na wulkanie i mogłem zgubić gdzieś przy wsiadaniu/wysiadaniu z auta, to zapas leżał cały czas w głównej torbie. Tymczasem, „wyparowały” obie. Trzykrotne przeszukanie całego bagażu nic nie dało, przez moment rozważałem nawet złożenie na siebie samego donosu do lokalnej policji, żeby załapać się na solidną rewizję… Pomysłu jednak nie zrealizowałem, za to w listę sprzętu włączyłem ciepłą wełnianą czapkę z lamą kupioną dla dzieci na pamiątkę, w sumie nie była dużo cięższa od moich technicznych zabawek, za to okazała się bardzo ciepła i przydatna podczas pierwszej zimnej nocy w obozie na wys. 3300 m.
Czego oczekiwałem od tego startu? Po 11 miejscu w Namibii miałem nieśmiałą nadzieję na coś podobnego w Atacamie, ale też liczyłem się z ciężką przeprawą i walką o samo ukończenie. Raczej zakładałem, że jestem przygotowany tak dobrze, jak do Namibii – kontuzje męczące mnie od roku na to nie bardzo pozwoliły. Tymczasem, odpoczynek i luźny trening okazały się, jak to często bywa, lepszy od przetrenowania, dzięki czemu udało się skończyć w pierwszej dziesiątce, a tego się raczej nie spodziewałem. Trzeba jednak szczerze przyznać, że dzieliły mnie minuty od kolegów na sąsiednich miejscach, więc o końcowym wyniku decydowały detale, ale też trochę szczęścia.
Jak wyglądał wyścig dzień po dniu? Tu posłużę się wiadomościami z trasy, wysyłanymi do żony na bieżąco. Oddają w miarę dobrze i sytuacje i emocje podczas każdego etapu.
Poszczególne odcinki: Etap 1 / Etap 2 / Etap 3 / Etap 4 / Etap 5
Co dalej? Co jakiś czas ktoś mnie pyta czy będę kontynuował cykl 4 Pustyń – na chwilę obecną nie, ale kto wie, może do tego wrócę w przyszłości. Na razie chodzi mi po głowie powrót do Adventure Racing, może też jakieś inne biegi w niezwykłych miejscach (dżungla kusi…). Najbliższy plan to na pewno kilkutygodniowa regeneracja i przygotowanie do startu w swimrun na Lanzarote – muszę dopilnować pływania, bo o bieg się chwilowo nie boję, ten trening jednak całkiem dobrze się wpasowuje w regenerację po Atacamie…
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 5

Dzień 5 to czas najdłuższego odcinka – 80 km. Obawiałem się go zarówno przez brak treningu jak i cieżkie doświadczenia z Namibii. Na starcie czułem, że to nie mój najlepszy dzień. Pewnie przez te obawy i dokuczające plecy…
Początek był dość trudny, przez słone bagna (połączenie solnych pól z podmokłym terenem). Tam jeszcze trzymałem się w miarę czołówki. Niestety, z końcem bagien opuściła mnie też moc do biegu. Robiło się coraz bardziej gorąco i każda próba podbiegu kończyła się po kilku krokach tętnem poza jakimkolwiek zakresem i brakiem oddechu. Odpuściłem tę nierówną walkę i przeszedłem do szybkiego marszu z kijkami. Tereny tego marszu były najbardziej pustynne z dotychczasowych. Płaskowyże otoczone postrzępionymi górami, porywisty wiatr w nos podnoszący piasek w mini burze piskowe. Wiatr wysuszał bardziej niż słońce, trzeba było co chwila przepłukiwać usta, żeby nie wyschły na wiór. Było cieżko. Pogoda na zmianę, albo piekarnik, albo wiatr i do tego perspektywa, że potrwa to wieki ponieważ nie mogę biec…
Trasa była w miarę płaska, z jedną wielką wydmą po drodze i ostatnim podejściem. Druga połowa to szutrowa droga pod Księżycową Dolinę (jedna z atrakcji turystycznych w okolicy). Łącznie kilkaset metrów w górę i dół. Księżycowa Dolina zgrała się z ochłodzeniem (ok godz. 17) i nagle zaczęły wracać mi siły do biegu, jakby ktoś przełączył jakiś bezpiecznik. Ostatnie kilkanaście kilometrów mogłem znów biec, do tego w miarę normalnym tempem i trochę odrobić czas marszu. Biegło się dobrze, konwersując przez kilka kilometrów z przemiłym Francuzem o jego restauracji w Paryżu gdzie mamy wpaść na ośmiornice… Tu wspomnę tylko, że po 5 dniach biegania na paczkowanym jedzeniu, tematy restauracyjne są najczęstszymi w obozowych rozmowach.
Okazało się, że część z ludzi na przodzie wykończyła się w upale i, ku mojemu pełnemu zaskoczeniu, na tych ostatnich km przeskoczyłem jeszcze kilka pozycji, kończąc po 12 godz. 22 min na 14 miejscu oraz utrzymując 8 miejsce w klasyfikacji generalnej. Nie spodziewałem się tego, biorąc pod uwagę mocną walkę o przetrwanie miedzy 20 a 60 km. Spokojne tempo jednak się w miarę opłaciło. Nie dotarłem szybko, ale bez dramatycznych incydentów.
Ciekawie sprawdziła sie nowa dieta na cały dzień – przygotowałem sobie jajecznicę po meksykańsku i podjadałem na zimno na punktach. Oprócz tego woreczek orzechów z rodzynkami i do tego w połowie zrobiłem szybko gaspaccio, a kilkanascie km potem owocowy smoothie. Dopiero na ostatnich km dołożyłem jeden żel, żeby biegu starczyło do mety. Krótko mówiąc, całkiem normalna dzienna dieta, nie wywracająca żołądka do góry nogami w upale i łatwiej przyswajalna niż batony i żele. „Lyofood” jak zwykle dało radę.
Dzień 6 to dzień odpoczynku, moment na pogadanie z resztą zawodników, zaleczenie pęcherzy na nogach i innych problemów (u mnie pleców). Ranek nie był łatwy, ale teraz o 16 plecy działają na tyle dobrze, że nie boję się aż tak bardzo jutrzejszych 13 km. Teoretycznie to formalność, runda honorowa do San Pedro, ale różnice miedzy miejscami są tak małe, że pewnie dam z siebie sporo, żeby spróbować utrzymać się tego, gdzie jestem, więc nie przerywajcie trzymać kciuków, przyda się.
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 4

Kolejny dzień za mną, tym razem 44 km w dość trudnym terenie. 6,5 godziny dało mi dzisiaj 9 miejsce, ale wypoczynek to nie był. Start bardzo ładny pod górę, sporo piachu i stromy zbieg do rzeki – znowu mokre buty. O tyle warto było je pomoczyć, że trasa biegła niesamowitym kanionem, z kawałkiem pod wodospadem. Niestety, po tym odcinku zaczęło sie już przedzieranie przez solne równiny, o których pisałem wcześniej – biec się nie da, wyłamuje kostki i tnie buty. Do tego wiatr przycichł i zrobiła się konkretna „patelnia” (część zapasowej wody lądowała co chwilę na moim karku). 13 km takiej zabawy całkiem nieźle daje w kość. Najgorszy dla mnie był jednak kolejny etap – 11 km najpierw drogą piaszczysta, potem asfaltem. Cały czas na horyzoncie za sobą widziałem kolejnego zawodnika, więc żal było odpuścić… Trochę się tym truchtaniem do mety zmęczyłem.
Teraz czas na wyżerkę z „lyofood” – dzisiaj nawet deser był. Wszystko, żeby zebrać siły na jutrzejszy decydujący etap – 80 km. To będzie długa droga, więc kolejnego wiadomości będę słał raczej dopiero w piątek, jak dojdę do siebie.
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 3

Dzień 3 nie był łatwy, tak jak się spodziewałem… Na moją niekorzyść zadziałały chmury, wszyscy biegacze się rozpędzili i nic ich za bardzo nie blokowało, nawet upał. Dużo biegania po płaskim, nawet spory kawałek asfaltu. To mnie podkusiło, żeby zmienić taktykę i pobiec pierwsze 20 km bez przerw, za co zapłaciłem później w trudniejszym terenie. Nie miałem siły tam solidnie pobiec i kilka osób mnie doszło. Ten trudniejszy teren to takie solne kalafiory (coś w rodzaju solnego błota, mokro-suchego), raz twarde, raz miękkie i trzeba bardzo czujnie się po nich poruszać, do tego troche twardych krzaczorów. Ogólnie jednak lepiej się biegnie niż idzie (jak jest siła na bieg). Po kalafiorach przyszła pora na wydmy z piachem po kostki. Tu też niektórzy biegli, ja raczej tylko jak było konkretniej z górki. Finisz do obozu, to wbrew pozorom, dość fajny odcinek. Widać z daleka obóz, ale przed nim jeszcze 3 lub 4 piaszczyste doliny do zbiegnięcia i wbiegnięcia, w tym jeden z rzeką podobną do wczorajszej.
Ogólnie to raczej nie był mój ulubiony dzień. Sporo sił kosztowało mnie dotarcie na 10 miejscu. Jutro ma być bardzo trudno (pola solne). Liczę, że to mi wyhamuje te biegowe „strusie pędziwiatry”, a ja będę trzymał się z powrotem oszczędnego planu. Zobaczymy jak to zadziała.
Nowe dania się sprawdzają! Zimne gaspachio od „lyofood” to dzieło sztuki. Aż żałuję, że nie mam go na każdy dzień. Ze sprzętu nic się na razie nie rozpadło (odpukać!), a pęcherze mnie w miarę oszczędzają – jakieś drobiazgi na palcach po wczorajszych wodno-piaskowych zabawach nie są na szczęście zbyt problematyczne.
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 2

Dzień 2 to sporo cieplejsza noc, ok 5–6 stopni. To już zupełnie ciepło na mój śpiwór, rano też jest całkiem znośnie przed startem. Dzisiaj była bardzo ciekawa trasa, po szybkim początku, od 7 km zaczął się wąski kanion rzeki San Pedro (Slot Canyons). Rwąca woda z topniejącego na wulkanach śniegu mroziła nogi, a biegliśmy w tej wodzie kilka kilometrów… taki swimrun trochę bo wchodziliśmy i wychodziliśmy z tej rzeki wiele razy po skałach, a jak ktoś nie trafił w płyciznę to mógł cały dać nura (co ciekawe kilku osobom się to przytrafiło).
Po wyjściu z kanionu rozpoczęła się wspinaczka starą drogą Inków do tunelu pod przełęczą, świetne widoki i zero biegu, było za stromo. Z przełęczy wyszliśmy na gigantyczną „skało-wydmę”, po której biegliśmy kolejne kilka km. Na koniec wydmy wisienka na torcie – zbieg w drobym wydmowym piasku kilkadziesiąt metrów w pionie. Normalnie tutaj na takich wydmach można jeździć na sandboardzie (snowboard zwykly w sumie), taka lokalna atrakcja.
Po zbiegu z wydmy rozpoczeła sie ostatnia sekcja, otwarta pustynia. Trochę biegu, trochę spękanych błotnych solnych momentów, ogólnie cieżko bo wszystko bardzo nagrzane i buty zaczęły trochę doskwierać. Na szczęście, to było tylko ostatnie 11 km. Ku mojemu zaskoczeniu, pojawiłem się na mecie jako 6.
Jutro kolejne 39 km, tym razem raczej bardziej płasko, za to sporo piasku… Najlepiej radzę sobie tam, gdzie jest zbyt trudno żeby biec. Na prostych biegowych kawałkach idzie słabo, wychodzi brak odpowiedniego treningu biegowego. Krótko mówiąc, jak za starych rajdowych czasów, im gorzej tym lepiej… Dzień pokaże do jakiej kategorii go zaliczyć.
Główne utrudnienie na jakie muszę uważać to upał. Nie jestem do niego zbyt przyzwyczajony i pamietam co było w Namibii. Na razie jest ok, bo 40 km etapy kończę ok godziny 13, jeszcze przed największym skwarem. Za to 80km w czwartek pozwoli doświadczyć go w całej okazałości. Na szczęście w czwartek plecak będzie już dużo lżejszy, a kilka dni biegania pozwoliło się nieco przyzwyczaić do pogody.
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 1

Dzień 1 za nami. Pierwsza noc była zimna zgodnie z zapowiedziami (-1C), ale nie było aż tak źle. Śpiwór na tyle daje radę, ze dało sie spać w krótkich spodenkach i koszulce. Trochę bardziej problematyczne były wycieczki do ubikacji, trochę to wyzwanie, żeby wyjść z ciepłego śpiwora i iść w zimno w krótkich spodenkach…
Start rano był mocno chłodny. Rękawki się przydały, jak też później w upale dość dobrze chroniły przed słońcem. Dzisiejszy dzień to trochę sprawdzenie, co jak działa, więc tym bardziej się cieszę z 11 miejsca. Taka trochę kontynuacja zeszłego roku…
Przy okazji wyszło kilka rzeczy do poprawy, np. rurki butelek są za długie w tak zapakowanym plecaku i cały dzień obijały mnie po uszach. Teraz je skróciłem i zobaczymy jutro jak zadziałają. Musiałem też nadrobić kilkaset metrów w poszukiwaniu szmatki od czapki przykrywającej kark (działa świetnie, tylko trzeba się nauczyć jak ją porządnie mocować), zwiało mi to z głowy i zauważyłem dopiero kilka minut później. Musiałem się wracać i od nowa włazić na wzgórze. Biorąc pod uwagę niewielką różnicę czasową na mecie, kosztowało mnie to chyba 8 miejsce. Jak zdrowie dopisze i nie będę nic więcej gubił to powinno być dobrze.
Jest na pewno mocno gorąco, więc będę uważał, żeby nie powtórzyć błędu z Namibii i się nie zagotować. Jutro 38km, z kilkoma km w rzece, trzymajcie kciuki!
Zanim odpowiem na tytułowe pytanie, potrzeba będzie nieco wprowadzenia.
Pustynne biegi zawsze były i są dla mnie czymś wyjątkowym. Czy to chińskie Gobi, afrykański Namib czy amerykański Mojave, wszędzie czuję się przez moment (godzinę, dzień, tydzień?) jak w innym świecie. Słońce, pył i przestrzeń to jakaś dziwna kombinacja, która potęguje produkcję endorfin…
Bieg po pustyni Atacama chodził mi po głowie praktycznie od pierwszego momentu, kiedy ujrzałem jaszczurkę z logotypu jakieś 15 lat temu, jeszcze w ostatnich latach moich startów w adventure racing Wystarczająco długo, żeby się wreszcie za to zabrać. Za 41 dni, jak okoliczności pozwolą, stanę na starcie kolejnego 250-kilometrowego biegu.
Ten bieg to jeszcze wiele pytań – jak uda mi się zaaklimatyzować do startu na +3000 m, jak bardzo uda mi się zejść z wagą plecaka, czy strategia biegu z Namibii zadziała też na Atacamie? Jak zareaguję na bardziej ekstremalne temperatury (Atacama ma większą dobową rozpiętość temperatur)? Czy zdrowie nie odmówi mi posłuszeństwa po zeszłorocznych kontuzjach?
Jak to wszytko wpasować w pracę, życie rodzinne? Wrzesień to start szkoły dzieciaków (pierwsza klasa bliźniaków!), jeden z najbardziej zwariowanych miesięcy w moim zawodowym roku (Meet Magento!) i do tego jeszcze milion innych tematów. Jak bardzo będę w stanie połączyć intensywną pracę z przygotowaniem do startu jest ogromną niewiadomą…
W sumie im bardziej o tym myślę, tym więcej pytań się pojawia. Może to jest właśnie ta przygoda, która ciągnie mnie na tę pustynię? Gdyby tych pytań nie było, czy byłby sens jechać tam „tylko” po rywalizację?
Pytania jednak są, czyli jest też spore wyzwanie i emocje dla kibiców. Mimo tego, że to już druga „startowa” pustynia, nadal celem głównym będzie dotrzeć w całości i zdrowiu do mety, a celem uzupełniającym zrobić to na tyle szybko, żeby się za dużo nie męczyć i więcej odpoczywać 🙂 W zeszłym roku, strategia konsekwentnego „przetrwania” okazała się nad wyraz skuteczna, zlądowałem na mecie jako 11 zawodnik…
Poprzedni start pomógł uzbierać trochę pieniędzy na Stowarzyszenie na Rzecz Osób z Autyzmem Pro Futuro w projekcie 4deserts4autism, więc w tym roku chciałbym jeszcze lepiej wykorzystać Wasze zainteresowani i projektem Atacama przebić poprzednią akcję!
Wasze wsparcie mentalne nie tylko pomoże mi dotrzeć do mety, ale przede wszystkim finansowo możemy rozwiązać kilka problemów Stowarzyszenia na Rzecz Wspierania Psychiatrii Dzieci i Młodzieży Vis-a-Vis oraz oczywiście zwiększyć świadomość społeczną problemu.
Problem tymczasem jest naprawdę spory.
Polska psychiatria dzieci i młodzieży jest ogromnie niedofinansowana, pracownicy szpitali muszą walczyć o każdy grosz w celu zapewnienia sensownych warunków dla młodych pacjentów, brak odpowiedniej profilaktyki i świadomości społecznej. Mówi o tym rzecznik praw dziecka:
Mamy zapaść w psychiatrii dzieci i młodzieży – sytuacja wymaga nie tylko działań długofalowych i na przyszłość, ale działań natychmiastowych, na tu i teraz (brpd.gov.pl/aktualnosc…),
piszą też media:
Brak sensownego systemu, przepełnione oddziały szpitalne, brak personelu. Psychiatria dzieci i młodzieży od lat nie może wydobyć się z kryzysu. Młodzi pacjenci i ich rodzice są w dramatycznym położeniu. (polityka.pl/tygodnikpo…),
z powodu braku lekarzy czasowo zamykamy oddział dziecięcy w Józefowie – przyznaje Michał Stelmański, prezes Mazowieckiego Centrum Neuropsychiatrii, pod które podlega szpital w Józefowie. Funkcjonuje tam jeszcze oddział młodzieżowy. Nie wiadomo, jak długo, gdyż także jest przepełniony i nieliczny personel pracuje w skrajnie trudnych warunkach. (dziennik.pl/amp/587171…)
Podsumowując: celem zbiórki Projekt Atacama jest wsparcie Stowarzyszenia na Rzecz Wspierania Psychiatrii Dzieci i Młodzieży Vis-a-Vis (facebook.com/pg/UMP.Poz…, KRS 0000693807), którego misją jest poprawa warunków leczenia dzieci oraz młodzieży z zaburzeniami oraz chorobami psychicznymi, zgodnego z najwyższymi standardami, poprzez wspieranie Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży UM w Poznaniu.
Zbiórka tym razem będzie poprowadzona w serwisie Pomagam.pl, sam Facebook o ile działał był łatwy w ustawieniu i tani (nie pobiera prowizji od wpłat), to miał sporo ograniczeń. Liczę, że nowy sposób będzie jeszcze wygodniejszy i pozwoli dotrzeć do o wiele większej liczby osób. Zbiórka i więcej informacji o niej, są dostępne pod adresem https://pomagam.pl/vis-a-vis/ , dołączajcie!

Hol to całkiem przydatny gadżet w swimrun. Można kupić gotowy w wielu różnych wariantach, ale można też na początek zrobić swój, kosztuje niewiele i zajmuje ok 15min plus wycieczka do sklepu.
Co potrzebujemy? Generalnie Decathlon i Bricoman załatwiły sprawę:
- Guma / expander. Kolorową od ręki mieli w Poznaniu jedynie w Bricoman, więc tam nabyłem 3.5m niebieskiej linki 6mm
- Paczka 10cm opasek zaciskowych
- Dwie taśmy (zestaw dwóch troków do plecaka 100cm / 25mm )
- 2 karabinki do łatwego otwierania (małe Blacj Diamond „wire” (ewentualnie 4 jeśli chcemy na czymś wieszać łapki)
- Dwie sprzączki do paska 25mm
Zaczęliśmy trening od pełnej długości linki (zasugerowałem się „fabrycznymi” holami o długości ok 3m), jednak po kilku treningach skróciliśmy go do 2,20m i wydaje się teraz optymalny. Podejrzewam jednak, że to kwestia dość indywidualna i każdy musi to sam wypróbować.
Teraz jeszcze muszę wymyślić do tego jakiś patent na siatkową kieszonkę na żele, chyba że mi się znudzi po prostu kupię coś w stylu paska Zone3.
Start w Namibii to był mój debiut w tego typu zawodach, więc większość pomysłów zaczerpnąłem z rajdowo-przygodowego doświadczenia i tego co akurat miałem w domu. W sumie, nadspodziewanie dobrze to wszystko zagrało, może komuś przyda się to, co już przetestowałem, kiedy będzie przygotowywał się do swoich zawodów.
Elektronika
Pustynia pustynią, ale jakże to tak w podróż bez telefonu… czyli na 7 dni bez źródła energii ani rusz. Zabrałem power bank Anker PowerCore 10000 i był stanowczo za duży, do kilkudniowego zasilania telefonu i zegarka spokojnie wystarczyłoby 5000, może nawet mniej. Telefon z powodu braku zasięgu służył przede wszystkim do robienia zdjęć i czytania wieczorami książek, teoretycznie planowałem też posłuchać muzyki, ale w rzeczywistości nie wyciągnąłem ani razu słuchawek.
Zegarek (Suunto Spartan Amber Baro) wymagał ładowania tylko dwa razy, jak bym się bardzo uparł to może i raz by wystarczył. W trybie energooszczędnym, z wyłączonym HR bateria trzymała bardzo ładnie, a i zapis śladu był wystarczająco dokładny. Czyli do skasowania słuchawki i do zmniejszenia zapasowa bateria.
Plecak
W wersji pierwotnej planowałem pobiec z moim 15-letnim rajdowym Salomonem, ale finalny wybór padł na nowy worek – Salomon S/LAB PEAK 20 (tu uwaga – wersja S/LAB różniła się dość mocno od zwykłego modelu PEAK). Były dwa główne powody – od lat biegam w kamizelkach i już trudno mi się od nich odzwyczaić, więc duża kamizelka od razu przyciągnęła moją uwagę. Plecak jednak jest nadal na tyle mały, że wymusza rozsądne planowanie bagażu, gdzie przy 35 litrach starego plecaka, pół domu bym pewnie spakował na wszelki wypadek.
7‑dniowe wyposażenie zmieściło się kompletnie, napchany plecak miał ok 9kg, po dwóch dniach (czyli po odjęciu dwóch porcji jedzenia) nie trzeba już było kolanem dopychać wszystkiego przy zamykaniu. W bieganiu plecak jest rewelacyjny, nawet przy pełnym obciążeniu nie skacze na plecach i ładnie rozkłada ciężar na ramionach (bardzo szeroki pasy). Kieszonki z przodu zmieszczą nawet duże softflaski (0,75), ja biegłem z 0,5 które raczej na pewno wymienię na 0,6 przy następnej okazji (po pierwsze więcej zapasu na wodę w jednym momencie by mi się przydało, po drugie obecne flaszki mam z małymi wlewami, więc na punktach już z daleka wszyscy wiedzieli że czeka ich wyzwanie przy nalewaniu).
Fabryczna wyściółka pleców wyleciała na samym początku, zastąpiona przez złożony materacyk do spania (o pewnych ubocznych konsekwencjach takiego rozwiązania napiszę kawałek dalej), dzięki czemu zyskałem parę gramów i znacznie lepszą amortyzację, plecy były wdzięczne.
Linki kompresyjne są nieco skomplikowane do opanowania, ale za to jak już się tę sztukę posiądzie, to działają bezbłędnie i mimo różnego stopnia napakowania, plecak trzyma się tak samo dobrze na ramionach. Plecak ma jedna dużą komorę, co było bardzo przydatne przy upychanym pakowaniu na etapówkę. W środku teoretycznie jest też kawałek materiału pozwalający przeorganizować zawartość, ale dla mnie był zupełnie nieprzydatny – używałem maty do spania jako amortyzacji na plecach, wtedy kluczowe było takie ułożenie materiału, żeby nie powodował dyskomfortu między matą a plecami.
Z dużych minusów wymieniłbym chyba „tylko” to, że to jednak delikatny plecak startowy i nie wiem ile zawodów realnie może przetrwać. Mój musiał niestety wrócić na reklamację (wymiana) bo padł zamek w jednej z przednich kieszonek (tak naprawdę to cały czas bałem się bardziej o główny zamek, który jednak wytrzymał bez zastrzeżeń). Problem mógł być większy, bo w tym roku model został zastąpiony przez Out Peak 20, a może po prostu za mało było klientów na taki duży S/LAB i przerobili go na bardziej „cywilny” sprzęt…
Plecak: https://www.salomon.com/int/product/s‑lab-peak-20.html (nowy model: https://www.salomon.com/pl/product/out-peak-20.html)
Kije
Zawsze biegam z kijami, nie znam dnia ani godziny jak się mogę popsuć, a w moich prędkościach stanowczo nie przeszkadzają. Od kilku lat używam Mountain King Trail Blaze i jak zwykle zrobiły swoją robotę, jednak jeden pustyni nie przeżył… Rada dal wszystkich używających aluminiowych kijków w warunkach słono-mglistych (jak na Wybrzeżu Szkieletów) – kije trzeba koniecznie rozkładać na noc, inaczej aluminium puchnie i kijki „zaspawują” się na amen, nie do rozkręcenia.
Przy okazji podziękowania dla polskiego dystrybutora, który sprowadził mi jedną sztukę na wymianę.
Kije: http://mountainking.pl/ultralekkie-kije-do-biegania-trail-blaze.html
Ciuchy
Praktycznie całe zawody zrobiłem w jednej zmianie rzeczy – krótkie spodenki Salomon (jakiś starszy model, już nawet nie pamietam jaki) plus koszulka X‑BIONIC Twyce. Mimo mojego przywiązania do marki Salomon, muszę przyznać, że koszulki X‑BIONIC mnie totalnie zdobyły i od dwóch lat w niczym innym nie startuję. Skarpetki zmieniałem (3 pary łącznie), aczkolwiek bardziej dlatego, ze miałem, niż że musiałem. Sprawdzone od lat Compressport Trail dały radę bez zastrzeżeń. W połączeniu z butami, uratowały mi stopy prawie w 100% od otarć. Na kolejne zawody raczej wezmę już tylko dwie pary.
Kolejna dla mnie nowość, to puchowa kurtka. Okazała się nieodłącznym towarzyszem wieczorów, a czasem również poranków. Puchówka Inverse Cumulusa sprawdziła się bardzo dobrze, jedna z najlżejszych na rynku, do tego w naprawdę niezłej (w porównaniu do konkurencyjnych) cenie. Brak kaptura nie jest aż tak wielkim problemem, można go dobrze wyrównać ciepłą czapką, która i tak jest prawie zawsze na liście wyposażenia.
Koszulka: https://sportofino.com/koszulka-x-bionic-running-man-the-twyce-o100668-a550
Skarpety: https://natural-born-runners.pl/product-pol-4342-COMPRESSPORT-PRORACING-SOCKS-V3-0-TRAIL-czarne.html
Kurtka: http://cumulus.pl/pl/kategorie/kurtki/inverse?gid=2&vid=1
Buty
Jak już jesteśmy przy butach, to na te zawody wziąłem do testów nowy model Salomona S/LAB Ultra. Wybór podyktowany był głownie tym, że mają nieco gęstszą siateczkę niż moje stare S/LAB Sense Ultra i dawały lepszą nadzieję na piaskoszczelność (tym bardziej, że od początku brałem pod uwagę tylko krótkie trailowe ochraniacze na buty, zamiast mocowanych na stałe „pustynnych”). But jest rewelacyjny. Od pierwszego założenia można w nim lecieć setki kilometrów bez żadnego dyskomfortu. Nie wiem jak to robią, ale modele S/LAB nie wymagają żadnego rozbiegania, przynajmniej w moim przypadku. S/LAB Ultra w porównaniu do Sense Ultra ma więcej miejsca na palce i ogólnie jest bardziej „klapiaty” i przestronny. Nieco dziwne uczucie, ale szybko można się było przyzwyczaić.
Praktycznie jedyny minus tych butów, to jak dla mnie przestrzeń na dole wiązania, gdzie może się dostawać piach i małe kamyki, to o tyle nieszczęśliwe miejsce, że żaden zwykły ochraniasz tego nie zakrywa. Gdyby tam był cały materiał zszyty z dołem, to byłoby idealnie.
Trochę bałem się tych butów (i obtarć), więc zaplanowałem, że buty obozowe muszą być w razie czego zdatne to chodzenia. Sporo szperałem w internecie i w końcu wyszperałem – Xero Cloud, sandały biegowe. Ultra lekki kawałek gumy z kilkoma sznurkami okazał się nadzwyczaj użyteczny i wygodny, nawet w ramach treningu zrobiłem w nich jakieś 3km… Rewelacyjny klapek na odpoczynek w obozie, a jednocześnie solidny sandał turystyczny, przydatny np. do przechodzenia rzek. Krótko mówiąc, buty zdały egzamin.
Buty: https://www.salomon.com/pl/product/s‑lab-ultra.html
Sanadały: https://xeroshoes.com/shop/feeltrue-products/amuri-cloud-mens-barefoot-sandal/
Spanie
Zestaw sypialny to puchowy śpiwór plus mata pompowana. Śpiwór jest wyposażeniem raczej bezdyskusyjnym, co do maty nadal nie wiem czy jest sens ją brać. Śpiwór od Cumulusa zadziałał dobrze, był nawet cieplejszy niż deklarowana wartość, co prawda może to być też związane z tym, że był cięższy niż deklarowana wartość na stronie. W każdym razie w zakresie 0–20 daje się w nim spać w samej bieliźnie, do tego hydrofobowy puch nie łapie wilgoci, więc całość na piątkę.
Z matą miałem większy kłopot – ultralekki Thermarest to teoretycznie świetny wybór, w praktyce jednak załapał mikrodziurki już drugiej nocy (prawdopodobnie podczas biegu, kiedy był amortyzacją moich pleców) i resztę zawodów spałem na glebie z cienkim materiałem pod spodem… Wysypiałem się, więc czy jest sens brać następnym razem materacyk? Nie wiem. Na pewno przyda się izolacja od podłoża, tylko że taka izolacja nie będzie sporo lżejsza od materacyka (działającego!), więc nie wiem czy to ma sens. Raczej na pewno dam mu jeszcze jedną szansę po naprawie (gwarancję odrzucił polski dystrybutor).
Spiwór: http://cumulus.pl/pl/kategorie/spiwory/x‑lite-200–483140?gid=24&vid=6
Mata: https://www.wgl.pl/mata-therm-a-rest-prolite-plus.html
Jedzenie
Ciekawostka – wziąłem mniej kalorii niż potrzebuję z naukowego punktu widzenia, a w praktyce okazało się że mam jedzenia za dużo i obdarowywałem zawodników. Głównym elementem były: paczki z Lyofood (kokosowa owsianka i kurczak tikka masala to podstawa, krem pomidorowy za to wchodził kiedy już żadne inne jedzenie nie chciało… ), do tego żele i żelki Stingera oraz batony Chiacharge i Dobry Squat. Puste miejsce dopchałem orzechami makadamia i pekan (Lidl). Jako bonus doszły dwie paczki kabanosów, kawa liofilizowana i miętowa herbata. Po biegu dochodził jeszcze napój recovery od Enervit. Miętową herbatę polecam na każdy długi bieg, a już na pewno taki w upale. Saszetka daje się zalać nawet zimną wodą w bidonie, łagodzi problemy żołądkowe i daje odpocząć od słodkich energetyków.
Menu zadziałało bardzo dobrze, z jedną niespodzianką batonową – moje ulubione owocowe DobreSquaty nie wchodziły mi wcale w upale, za to Chiacharge mogłem jeść w dowolnej ilości. Aż mi było przykro patrząc na innych zawodników krzywiących się na kolejne porcje swoich liofilizatów, bo moje codziennie smakowały rewelacyjnie – brawo Lyofood!
Szczerze – dawno nie miałem takiej wyżerki. Miałem mi ok 3000 kcal na dzień, całości nie zjadłem sam, a chyba po biegu przytyłem…
Nawadnianie zadziałało też dobrze, na każdym etapie piłem mniej niż statystyczny zawodnik, jednak bardzo regularnie małymi porcjami i mocno podładowane solami (Salty Sticks i Nuun). Będę się tego trzymał, chociaż dla bezpieczeństwa jednak zamienię flaszki na nieco większe, jak wspomniałem wcześniej.
Liofilizaty (dania główne, kilka zup, owsianka kokosowa i owocowe koktaile): https://lyofood.pl/collection
Żele i żelki: https://natural-born-runners.pl/firm-pol-1444411203-Honey-Stinger.html
Chiacharge: https://natural-born-runners.pl/firm-pol-1421160707-Chia-Charge.html
Sole mineralne: https://natural-born-runners.pl/firm-pol-1495872988-Nuun.html oraz https://natural-born-runners.pl/product-pol-1642-SALTSTICK-100-kapsulek.html
Regeneracja: https://natural-born-runners.pl/product-pol-4414-ENERVIT-RECOVERY-DRINK-SASZETKA-pomarancz-50g.html
Podsumowanie
Za dużo w konfiguracji sprzętowej nie planuję zmieniać, jednak po drobnych modyfikacjach myślę, że mogę zejść poniżej 8kg, a nawet bliżej 7kg jeśli nie policzę kijków, z którymi ważyłem plecak na odprawie. Okaże się za rok, jak będę się przymierzał do Atacamy…
ps. dzięki Wojtkowi z 500 miles za wypożyczenie mikro czołówki!