Hol to całkiem przydatny gadżet w swimrun. Można kupić gotowy w wielu różnych wariantach, ale można też na początek zrobić swój, kosztuje niewiele i zajmuje ok 15min plus wycieczka do sklepu.
Co potrzebujemy? Generalnie Decathlon i Bricoman załatwiły sprawę:
Guma / expander. Kolorową od ręki mieli w Poznaniu jedynie w Bricoman, więc tam nabyłem 3.5m niebieskiej linki 6mm
Zaczęliśmy trening od pełnej długości linki (zasugerowałem się „fabrycznymi” holami o długości ok 3m), jednak po kilku treningach skróciliśmy go do 2,20m i wydaje się teraz optymalny. Podejrzewam jednak, że to kwestia dość indywidualna i każdy musi to sam wypróbować.
Teraz jeszcze muszę wymyślić do tego jakiś patent na siatkową kieszonkę na żele, chyba że mi się znudzi po prostu kupię coś w stylu paska Zone3.
Start w Namibii to był mój debiut w tego typu zawodach, więc większość pomysłów zaczerpnąłem z rajdowo-przygodowego doświadczenia i tego co akurat miałem w domu. W sumie, nadspodziewanie dobrze to wszystko zagrało, może komuś przyda się to, co już przetestowałem, kiedy będzie przygotowywał się do swoich zawodów.
Elektronika
Pustynia pustynią, ale jakże to tak w podróż bez telefonu… czyli na 7 dni bez źródła energii ani rusz. Zabrałem power bank Anker PowerCore 10000 i był stanowczo za duży, do kilkudniowego zasilania telefonu i zegarka spokojnie wystarczyłoby 5000, może nawet mniej. Telefon z powodu braku zasięgu służył przede wszystkim do robienia zdjęć i czytania wieczorami książek, teoretycznie planowałem też posłuchać muzyki, ale w rzeczywistości nie wyciągnąłem ani razu słuchawek.
Zegarek (Suunto Spartan Amber Baro) wymagał ładowania tylko dwa razy, jak bym się bardzo uparł to może i raz by wystarczył. W trybie energooszczędnym, z wyłączonym HR bateria trzymała bardzo ładnie, a i zapis śladu był wystarczająco dokładny. Czyli do skasowania słuchawki i do zmniejszenia zapasowa bateria.
Plecak
W wersji pierwotnej planowałem pobiec z moim 15-letnim rajdowym Salomonem, ale finalny wybór padł na nowy worek – Salomon S/LAB PEAK 20 (tu uwaga – wersja S/LAB różniła się dość mocno od zwykłego modelu PEAK). Były dwa główne powody – od lat biegam w kamizelkach i już trudno mi się od nich odzwyczaić, więc duża kamizelka od razu przyciągnęła moją uwagę. Plecak jednak jest nadal na tyle mały, że wymusza rozsądne planowanie bagażu, gdzie przy 35 litrach starego plecaka, pół domu bym pewnie spakował na wszelki wypadek.
7‑dniowe wyposażenie zmieściło się kompletnie, napchany plecak miał ok 9kg, po dwóch dniach (czyli po odjęciu dwóch porcji jedzenia) nie trzeba już było kolanem dopychać wszystkiego przy zamykaniu. W bieganiu plecak jest rewelacyjny, nawet przy pełnym obciążeniu nie skacze na plecach i ładnie rozkłada ciężar na ramionach (bardzo szeroki pasy). Kieszonki z przodu zmieszczą nawet duże softflaski (0,75), ja biegłem z 0,5 które raczej na pewno wymienię na 0,6 przy następnej okazji (po pierwsze więcej zapasu na wodę w jednym momencie by mi się przydało, po drugie obecne flaszki mam z małymi wlewami, więc na punktach już z daleka wszyscy wiedzieli że czeka ich wyzwanie przy nalewaniu).
Fabryczna wyściółka pleców wyleciała na samym początku, zastąpiona przez złożony materacyk do spania (o pewnych ubocznych konsekwencjach takiego rozwiązania napiszę kawałek dalej), dzięki czemu zyskałem parę gramów i znacznie lepszą amortyzację, plecy były wdzięczne.
Linki kompresyjne są nieco skomplikowane do opanowania, ale za to jak już się tę sztukę posiądzie, to działają bezbłędnie i mimo różnego stopnia napakowania, plecak trzyma się tak samo dobrze na ramionach. Plecak ma jedna dużą komorę, co było bardzo przydatne przy upychanym pakowaniu na etapówkę. W środku teoretycznie jest też kawałek materiału pozwalający przeorganizować zawartość, ale dla mnie był zupełnie nieprzydatny – używałem maty do spania jako amortyzacji na plecach, wtedy kluczowe było takie ułożenie materiału, żeby nie powodował dyskomfortu między matą a plecami.
Z dużych minusów wymieniłbym chyba „tylko” to, że to jednak delikatny plecak startowy i nie wiem ile zawodów realnie może przetrwać. Mój musiał niestety wrócić na reklamację (wymiana) bo padł zamek w jednej z przednich kieszonek (tak naprawdę to cały czas bałem się bardziej o główny zamek, który jednak wytrzymał bez zastrzeżeń). Problem mógł być większy, bo w tym roku model został zastąpiony przez Out Peak 20, a może po prostu za mało było klientów na taki duży S/LAB i przerobili go na bardziej „cywilny” sprzęt…
Zawsze biegam z kijami, nie znam dnia ani godziny jak się mogę popsuć, a w moich prędkościach stanowczo nie przeszkadzają. Od kilku lat używam Mountain King Trail Blaze i jak zwykle zrobiły swoją robotę, jednak jeden pustyni nie przeżył… Rada dal wszystkich używających aluminiowych kijków w warunkach słono-mglistych (jak na Wybrzeżu Szkieletów) – kije trzeba koniecznie rozkładać na noc, inaczej aluminium puchnie i kijki „zaspawują” się na amen, nie do rozkręcenia.
Przy okazji podziękowania dla polskiego dystrybutora, który sprowadził mi jedną sztukę na wymianę.
Praktycznie całe zawody zrobiłem w jednej zmianie rzeczy – krótkie spodenki Salomon (jakiś starszy model, już nawet nie pamietam jaki) plus koszulka X‑BIONIC Twyce. Mimo mojego przywiązania do marki Salomon, muszę przyznać, że koszulki X‑BIONIC mnie totalnie zdobyły i od dwóch lat w niczym innym nie startuję. Skarpetki zmieniałem (3 pary łącznie), aczkolwiek bardziej dlatego, ze miałem, niż że musiałem. Sprawdzone od lat Compressport Trail dały radę bez zastrzeżeń. W połączeniu z butami, uratowały mi stopy prawie w 100% od otarć. Na kolejne zawody raczej wezmę już tylko dwie pary.
Kolejna dla mnie nowość, to puchowa kurtka. Okazała się nieodłącznym towarzyszem wieczorów, a czasem również poranków. Puchówka Inverse Cumulusa sprawdziła się bardzo dobrze, jedna z najlżejszych na rynku, do tego w naprawdę niezłej (w porównaniu do konkurencyjnych) cenie. Brak kaptura nie jest aż tak wielkim problemem, można go dobrze wyrównać ciepłą czapką, która i tak jest prawie zawsze na liście wyposażenia.
Jak już jesteśmy przy butach, to na te zawody wziąłem do testów nowy model Salomona S/LAB Ultra. Wybór podyktowany był głownie tym, że mają nieco gęstszą siateczkę niż moje stare S/LAB Sense Ultra i dawały lepszą nadzieję na piaskoszczelność (tym bardziej, że od początku brałem pod uwagę tylko krótkie trailowe ochraniacze na buty, zamiast mocowanych na stałe „pustynnych”). But jest rewelacyjny. Od pierwszego założenia można w nim lecieć setki kilometrów bez żadnego dyskomfortu. Nie wiem jak to robią, ale modele S/LAB nie wymagają żadnego rozbiegania, przynajmniej w moim przypadku. S/LAB Ultra w porównaniu do Sense Ultra ma więcej miejsca na palce i ogólnie jest bardziej „klapiaty” i przestronny. Nieco dziwne uczucie, ale szybko można się było przyzwyczaić.
Praktycznie jedyny minus tych butów, to jak dla mnie przestrzeń na dole wiązania, gdzie może się dostawać piach i małe kamyki, to o tyle nieszczęśliwe miejsce, że żaden zwykły ochraniasz tego nie zakrywa. Gdyby tam był cały materiał zszyty z dołem, to byłoby idealnie.
Trochę bałem się tych butów (i obtarć), więc zaplanowałem, że buty obozowe muszą być w razie czego zdatne to chodzenia. Sporo szperałem w internecie i w końcu wyszperałem – Xero Cloud, sandały biegowe. Ultra lekki kawałek gumy z kilkoma sznurkami okazał się nadzwyczaj użyteczny i wygodny, nawet w ramach treningu zrobiłem w nich jakieś 3km… Rewelacyjny klapek na odpoczynek w obozie, a jednocześnie solidny sandał turystyczny, przydatny np. do przechodzenia rzek. Krótko mówiąc, buty zdały egzamin.
Zestaw sypialny to puchowy śpiwór plus mata pompowana. Śpiwór jest wyposażeniem raczej bezdyskusyjnym, co do maty nadal nie wiem czy jest sens ją brać. Śpiwór od Cumulusa zadziałał dobrze, był nawet cieplejszy niż deklarowana wartość, co prawda może to być też związane z tym, że był cięższy niż deklarowana wartość na stronie. W każdym razie w zakresie 0–20 daje się w nim spać w samej bieliźnie, do tego hydrofobowy puch nie łapie wilgoci, więc całość na piątkę.
Z matą miałem większy kłopot – ultralekki Thermarest to teoretycznie świetny wybór, w praktyce jednak załapał mikrodziurki już drugiej nocy (prawdopodobnie podczas biegu, kiedy był amortyzacją moich pleców) i resztę zawodów spałem na glebie z cienkim materiałem pod spodem… Wysypiałem się, więc czy jest sens brać następnym razem materacyk? Nie wiem. Na pewno przyda się izolacja od podłoża, tylko że taka izolacja nie będzie sporo lżejsza od materacyka (działającego!), więc nie wiem czy to ma sens. Raczej na pewno dam mu jeszcze jedną szansę po naprawie (gwarancję odrzucił polski dystrybutor).
Ciekawostka – wziąłem mniej kalorii niż potrzebuję z naukowego punktu widzenia, a w praktyce okazało się że mam jedzenia za dużo i obdarowywałem zawodników. Głównym elementem były: paczki z Lyofood (kokosowa owsianka i kurczak tikka masala to podstawa, krem pomidorowy za to wchodził kiedy już żadne inne jedzenie nie chciało… ), do tego żele i żelki Stingera oraz batony Chiacharge i Dobry Squat. Puste miejsce dopchałem orzechami makadamia i pekan (Lidl). Jako bonus doszły dwie paczki kabanosów, kawa liofilizowana i miętowa herbata. Po biegu dochodził jeszcze napój recovery od Enervit. Miętową herbatę polecam na każdy długi bieg, a już na pewno taki w upale. Saszetka daje się zalać nawet zimną wodą w bidonie, łagodzi problemy żołądkowe i daje odpocząć od słodkich energetyków.
Menu zadziałało bardzo dobrze, z jedną niespodzianką batonową – moje ulubione owocowe DobreSquaty nie wchodziły mi wcale w upale, za to Chiacharge mogłem jeść w dowolnej ilości. Aż mi było przykro patrząc na innych zawodników krzywiących się na kolejne porcje swoich liofilizatów, bo moje codziennie smakowały rewelacyjnie – brawo Lyofood!
Szczerze – dawno nie miałem takiej wyżerki. Miałem mi ok 3000 kcal na dzień, całości nie zjadłem sam, a chyba po biegu przytyłem…
Nawadnianie zadziałało też dobrze, na każdym etapie piłem mniej niż statystyczny zawodnik, jednak bardzo regularnie małymi porcjami i mocno podładowane solami (Salty Sticks i Nuun). Będę się tego trzymał, chociaż dla bezpieczeństwa jednak zamienię flaszki na nieco większe, jak wspomniałem wcześniej.
Za dużo w konfiguracji sprzętowej nie planuję zmieniać, jednak po drobnych modyfikacjach myślę, że mogę zejść poniżej 8kg, a nawet bliżej 7kg jeśli nie policzę kijków, z którymi ważyłem plecak na odprawie. Okaże się za rok, jak będę się przymierzał do Atacamy…
ps. dzięki Wojtkowi z 500 miles za wypożyczenie mikro czołówki!
Dzisiaj wpis znów o jedzeniu (to znów jest bardzo względne, szybkie spojrzenie w historię bloga wskazuje że pisałem o jedzeniu ostatnio w październiku 2009, aczkolwiek kiedyś zdarzało się to cześciej).
Jak się bardziej zastanowić, to cały start w Sahara Race to jedno wielkie myślenie o jedzeniu. Wiem już na 100%, że nie jestem w stanie zabrać ze sobą tyle jedzenia, żebym nie chodził głodny, po prostu się nie da bo plecak bym musiał wyprawowy zabrać, a nie biegowy. Sensowna wersja minimalna to 3000 kcal / dzień (wymagane przez organizatorów minimum przeżycia to 2000 kcal / dzień), ale to bardzo daleko od mojego realnego zapotrzebowania.
Misja na teraz, to dobrać takie jedzenie, które bez zwiększania znacznego objętości i wagi podniesie mi zarówno dzienne racje energii, ale też komfort psychiczny podczas odpoczynku.
Przez ostatnie tygodnie sprawdzałem różne liofilizaty (Lyofood, Trek’n Eat, Aptonia/Decathlon) i o ile na wszystkie reaguję względnie dobrze, to mam zdecydowanego faworyta smakowego i na nim opieram rozkład jedzeniowy na start.
Na chwilę obecną, podsumowując moje rajdowo-pustynno-biegowe doświadczenia i ostatnie testy jedzeniowe, plan diety wygląda następująco:
Śniadanie:
Stawiam na liofilizowaną kokosowa owsianka, duże śniadanie to podstawa, więc biorę podwójną porcję (200g, 1000 kcal). Początkowo chciałem ją przeplatać z jaglanką tej samej firmy, ale różnica smakowa jest na tyle duża, że zostaję przy tym samym śniadaniu. O ile na jaglance wystartowałem Bieg Granią Tatr i było nieźle, to jednak nie chcę tego doświadczenia smakowego aż tak często powtarzać. Kokosowa owsianka rządzi.
W planach śniadaniowych mam też pomysł na ekstrawagancję w postaci liofilizowanej kawy, ale muszę ją najpierw przetestować, na ile smakiem rzeczywiście dorównuje parzonej. Zwykłej rozpuszczalnej nie biorę pod uwagę, w takiej sytuacji wolę herbatę. Przy okazji herbaty – biorę też zapas miętowej, dobrze się sprawdza. w upale, a w razie sytuacji awaryjnej może trochę podratować żołądek.
Obiad/lunch:
Tutaj mam jeszcze trochę dylemat. Teoretycznie kurczakowa tikka masala od Lyofood jest najbardziej napakowana energią i całkiem smaczna, ale… po kilku dniach mogę mieć inne zdanie. To muszę jeszcze potestować, ale raczej pójdę w duży zestaw z kurczakiem na zmianę ze schabem w połączeniu z zupami. Przez chwilę kuszące wydawało się również curry pokrzywowe (mocno energetyczne), ale potrwało to tylko do pierwszego testu…
Dodatki:
Na normalnych biegach jem praktycznie tylko żele i je chciałem zabrać, tylko jest z nimi jeden problem – zawierają wodę i ważą przez to niepotrzebnie więcej. Biorę więc tylko kilka ulubionych od Honey Stinger i dobieram im do towarzystwa trochę żelków tej samej marki. Na ten wyjazd batony (a może raczej ciasteczka?) bardziej się przydadzą – tutaj wybór mam jeden, bo praktycznie bez oporów mogę jeść tylko słonawe Chia Charge. Niekoniecznie podczas biegu , ale jako energetyczny deser będą w sam raz. Do deserów trafi też kilka paczek liofilizowanych owoców.
Do całości dojdą jeszcze, oprócz wspomnianej kawy i herbaty, napoje: owocowy shake od Lyofood (dla samopoczucia 😉 ) i czekoladowy napój od Nutrend (recovery). Nie mam do końca tylko pomysłu na smak wody. Nie potrzebuję pakować do niej isotoników, bo biorę SaltSticks, ale dobrze by było mieć coś na zmianę smaku w piciu… Po latach prób piję w sumie albo samą wodę, albo napój Unisport marakuja od Nutrenda, tyle, że on nie występuje w formie odwodnionej, a przez to raczej odpada… Pewnie padnie na Isostar w tabletkach, bo on jest na drugim miejscu mojej listy, chociaż daleko za nutrendem.
Paczkowane liofilizaty i inne sportowe jedzenie sprawdzają się dobrze smakowo, są nieźle napakowane energią, jednak nie jest to maksimum energetyczne jakie można wycisnąć ze stu gram. W tym momencie na ratunek przychodzą orzechy.
Różnego rodzaju orzechy są na szczycie energetycznej drabiny – 100 g orzechów makadamia / pekan ma aż ponad 700 kcal (690–750, zależnie od źródeł)! O ile za makadamia nie przepadam, to po mieszkaniu w USA zostało mi przywiązanie do pekan (za ciasto z pekan i syropem klonowym nadal potrafię oddać wiele).
Krótko mówiąc, wszystko co zaoszczędzę na wadze sprzętu, dopcham orzechami. Stan na dziś (zakłada 300g orzechów): 3100 kcal / dzień, waga jedzenia 5 kg.
Ps. słyszałem o możliwość zaprawiania wszystkiego dodatkowo olejem kokosowym czy palmowym (850–950 kcal / 100 g), ale nie wiem czy ja i mój żołądek jesteśmy na to gotowi 🙂
Od roku, kiedy przy okazji offroadowej imprezy Land Roverów nad morzem, dowiedziałem się o Marszu Śledzia, wiedziałem że muszę chociaż raz spróbować tego spaceru po wodach Zatoki Puckiej. W tym roku nadarzyła sie okazja, udało mi się załapać na rejestrację (miejsca skończyły się w 12 min od otwarcia zapisów) i 21 sierpnia po kilku godzinach jazdy i noclegu na tylnym siedzeniu disco stawiłem się na starcie Marszu.
Impreza obejmuje kilkugodzine przejście z Kuźnicy do Rewy z krótkimi odcinakmi wymagającymi pływania, jest też jeden odcinek dłuższy, ale ten można pokonać przy wsparciu mechanicznym (holując się za kutrem).
Po dość sprawnej rejestracji i wyposażeniu w śledziową koszulkę cała grupa ok 100 osób wybrała się na start. Sam start nieco się opóźnił ze względu na TVN i ich silną potrzebę kręcenia startu na własne potrzeby :). Tak więc z małym poślizgiem wszyscy wyruszyli na trasę.
Początek to kilkadziesiąt metrów płynięcie, jednak na tyle mało, że nie było sensu nawet myśleć o płetwach i spokojną żabką szybko można było dotrzeć do wypłyconego początku mielizny. Od tego miejsca następne kilka kilometrów to już brodzenie w wodzie sięgającej od kostek po uda w głębszych miejscach. Jako, że towarzyszyła nam ładna pogoda, większość dość szybko zaczęła przerabiać pianki na wersje bardziej przewiewne, ja ograniczyłem się do pozbycia piankowych butów, które przy człapaniu w wodzie bardziej przeszkadzały niż pomagały.
Mniej więcej w połowie trasy, płycizna zamienia się w łachę piachu, po której można już iść suchą nogą. W tym miejscu organizatorzy zaplanowali przerwę na „posiłek regeneracyjny” w postaci solonego śledzia. Pierwsze wrażenie może nie było najlepsze (śledź w całości i z „zawartością”), ale jak się okazało smakował całkiem nieźle, do tego stopnia że zgłosiłem się po dokładkę. Niestety, na tym etapie bateria w kamerze już odmówiła posłuszeństwa, więc nie mam dokumentacji tego posiłku…
Po dłuższym wylegiwaniu i objadaniu śledziami nadszedł czas, żeby ruszyć w dalszą drogę. Tutaj zaczynał się etap głębokiej wody, przepływany przez lokalnych twardzieli, a holowany dla całej reszty uczestników. Muszę przyznać, że te 1.5km byłyby na pewno trudne, ale biorąc pod uwagę temperaturę wody chyba wolałbym jednak płynąć, bo holowany za kutrem wymarzłem tak potwornie, że sto razy bardzie wolałbym zmęczyć się machając płetwami. Może następnym razem…
Ogólnie impreza bardzo fajna i pod względem trudności na pewno nie ekstemalna, bardziej wycieczkowa. Ze względu na pewne kontrowersje dotyczące trasy (wątpliwości ekologów dotyczące gniazdowania ptaków), dobrze że odbywa się raz w roku i do tego w ograniczonej liczbie uczestników. Dzięki temu zyskuje też dodatkowej wyjątkowości.
Zima za pasem, a ja nadal nie napisałem o dwóch świetnych wyjazdach kajakowych do Czech ze sprawdzoną ekipą Próchna w Kajaku. Do wiosny raczej nigdzie się kajakować już nie wybiorę (no chyba, żeby zjechać kajakiem z jakiejś górki jak przyśnieży), powspominać warto.
Dla mnie główny cel był jeden – wybrać dla siebie kajak na przyszły sezon. Od 2 lat, kiedy zacząłem pływać po górach próbowałem różnych pożyczonych sprzętów (dzięki wielkie wszystkim którzy podjęli ryzykowne decyzje użyczenia mi kajaka i innych części wyposażenia), teraz wreszcie czuję się na tyle kompetentny, żeby wybrać coś własnego.
Od zeszłego roku byłem strasznie nakręcony na model Detox firmy Fluid, i to właśnie ten kajak chciałem najmocniej przetestować na Hameraku we wrześniu. Rzeczka na testy jest w sam raz, WW I do III, łącznie 3 fajne kaskady. Trochę się jednak spóźniłem na start (pierwszy zjazd zrobiłem na pożyczonym starym kajaku) i okazało się, że Detox jest dość popularnym modelem i muszę się zadowolić czymś innym tego dnia. Stwierdziłem, że biorę co leży i w ten sposób „przywłaszczyłem” na resztę dnia nowiutkiego, czerwonego Force’a 7.7 brytyjskiej firmy Big Dog. Efekt pierwszej rundy przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, kajak płynął tam gdzie chciałem (co w moim przypadku niestety nie jest oczywistością), stabilny był niesamowicie, a jednocześnie zwrotny i wygodny, po prostu cudo. Zachęcony tymi próbami, nie mogłem się doczekać tego wymarzonego Detoxa na drugi dzień.
Drugiego dnia karnie od rana (no prawie rana, bo Czesi jak zwykle nieco przeciągnęli imprezę) stawiłem się po odbiór Fluida. I niestety na tym mój entuzjazm się skończył. Łódka słabiej wykonana w środku, dużo mniej wygodna, a co dla mnie ważniejsze bardzo nerwowa na krawędziach (to akurat mój indywidualny problem, że nie umiem pływać w przechyłach, ale dla wyboru kajaka dla siebie to istotne). Po jednej rundzie ścierpły mi nogi, zaliczyłem „kabinę” na trzeciej kaskadzie i ogólnie już tęskniłem za Force’m. Żeby nie było wątpliwości, zrobiłem drugą rundę, po czym tylko bardziej ścierpły mi nogi i po raz kolejny wylądowałem na tym samym drzewie na kaskadzie. Czyli krótko mówiąc, na tym marzenia o Detoxie się zakończyły, a zaczęły o Big Dogu…
Kilka tygodniu później, nadarzyła się okazja, żeby dokończyć testy i wreszcie coś wybrać. Na Vavrineckim Potoku dokończyliśmy testowanie kajaków (i cierpliwości dystrybutora) i chyba wreszcie wybraliśmy nowe pojazdy.
Vavrinec to rzeczka nieco mniej atrakcyjna od Hameraka (tylko jedna konkretna kaskada plus trochę drobiazgów), ale pozwoliła dobrze potestować wybrane modele Big Doga. Okazało się, że w ofercie mają 2 bardzo podobne kajaki: Force i Flux. O ile ten pierwszy to rasowy river runner, to ten drugi producent reklamuje jako river runner z zacięciem do zabawy. Z wyglądu bardzo podobne, wypornością również, różnią się nieco kształtem kadłuba i zachowaniem. Flux to faktycznie trochę bardziej wymagająca łódka, nieco mniej wygodna i zwrotna niesamowicie.
O ile zdrowy rozsądek cały czas mi podpowiadał Force’a 7.7, to już moja ambicja stawiała zdecydowanie na mniejszego Fluxa 7.3… Dwa dni zastanawiałem się co z tym zrobić i ostatecznie stanęło jednak na ambicji 🙂
Teraz czas tylko poczekać na dostawę i wybrać się na jakiś trening zanim jeszcze lód skuje jezioro…
ps. film z Vavrinca i fotki z Hameraka autorstwa ojca dyrektora, Jarka
Naczytałem się sporo o różnego rodzaju „start-upach”, a teraz nadszedł wreszcie czas na długo oczekiwany własny projekt. W ciągu najbliższych kilku miesięcy, ujrzy światło dzienne połączenie mojej pracy i hobby, czyli nowy serwis poświęcony turystyce aktywnej w Polsce. Wiele kilometrów przebytych na rajdach AR, czy po prostu z spacerowo plecakiem w różnych miejscach świata sprawiło, że naprawdę doceniam, to co mamy pod własnym nosem.
Jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak daleko jesteśmy w tyle jeśli chodzi o rozwój aktywnej turystyki w porównaniu z naszymi zachodnimi sąsiadami (co ciekawe, oni się tym nie przejmują i coraz liczniej odwiedzają nasz kraj). Z tej to „świadomości” powstał pomysł na bazę naszych lokalnych szlaków turystycznych w połączeniu z informacjami od samych użytkowników. Coś jak lokalne Everytrail (nie będę przecież udawał że mój pomysł jest jedyny i najlepszy – po prostu chcę parę rzeczy zrobić lepiej niż gdzie indziej 😉 ). Chcę sprawić że nowy serwis będzie podstawowym narzędziem przed krótszą lub dłuższą wycieczką w teren, a może nawet podczas (w końcu GPSy w telefonach to też już nie egzotyka).
Pomysł jest dość ambitny, mimo współpracy z PTTK i wsparcia UE (tak, to się już udało), nie jest łatwo o niezbędne informacje, ale po trochu dążę (a właściwie dążymy, bo nie działam sam) do celu.
Teraz przejdę do najważniejszego – szukam osób które chciałyby współpracować przy budowie tego serwisu (portalu, przewodnika czy jak to inaczej nazwać), szczególnie zależy mi na kontakcie z osobami lubiącymi szwendać się po polskich szlakach, robić do tego fajne fotki i pisać o tym co widzieli. Jeśli czytacie to i macie ochotę dołączyć, to piszcie do mnie (adres u góry strony), dzwońcie lub dołączajcie do strony na Facebooku – parę osób już tam jest.
Bardzo mocno interesuję się ostatnio dofinansowaniami unijnymi i fajnymi projektami związanym z turystyką. Jak na zamówienie ukazał się ostatnio dodatek lokalny do Gazety, dotyczący ciekawymi przykładami inwestycji wspieranych z różnych programów unijnych.
Wiele z nich na pewno nigdy nie wyszłoby poza fazy planów, gdyby nie te dodatkowe pieniądze, a tak jest szansa na infrastrukturę zbliżoną do tej po zachodniej stronie granicy. Moje ulubione projekty z zestawienia poniżej.
Kajakiem przez Puszczę Zielonkę to wyznaczenie ponad 11km szlaków wodnych między Pobiedziskami i Tucznem. To kolejne świetne przedsięwzięcie w tej okolicy (wytyczono już kilkaset km szlaków rowerowych) i zapowiada się naprawdę ciekawie. Do tego pomysłodawcy twierdzą, że to dopiero pierwszy etap większego projektu, mam nadzieję że nie ostatni.
Spacer bulwarem nad Wartą to rewelacja, tylko dlaczego w Koninie, a nie w Poznaniu? Brak „życia” nad rzeką w Poznaniu to coś co mnie bardzo boli, bo przed oczami mam zawsze miejskie tereny nadrzeczne w miastach Europy i Ameryki. Tam to jest duma i centrum miasta, a u nas? Tak czy inaczej brawa dla Konina.
Baza wodna na Noteci w Czarnkowie dla kajakarzy, żeglarzy i motorowodniaków, takie projekty powinny powstawać wszędzie gdzie się da, bo mimo malowniczych rzek w Polsce turystyka wodna nie rozwija się zbyt oszałamiająco.
Informacja o szlakach turystycznych w okolicach Gniezna czyli to co powinno dawno istnieć w każdym powiecie…
Razem z wiosennym ociepleniem (przynajmniej teoretycznym) zaczęliśmy wybierać się na krótsze i dłuższe wycieczki, teraz już w trójkę. Po pierwszych doświadczeniach z nosidełkiem dla dziecka, pożyczanym od znajomych (dzięki Matejce z WGL), postanowiliśmy kupić taki wynalazek na stałe.
Na rynku dostępne są nosidła większości outdoorowych firm (Deuter, Salewa, Lafuma, Fjord Nansen, Tatonka). Po krótkim rozeznaniu na rynku zdecydowałem się na Deutera. W ofercie są trzy modele, przy czym najtańszy ma jak dla mnie trochę za mało „przestrzeni ładunkowej”, a najdroższy, hmm… jest najdroższy.
Tak więc wypadło na model Kid Comfort II, kompromis między „bajerami” a ceną. Co w wyposażeniu? Na pewno rewelacyjny system nośny, porównując do innych nosideł, a nawet do zwykłych plecaków które używałem, to ten z Kid Comfort jest rewelacyjny. Kieszeni w zestawie sporo i rozłożone całkiem sensownie, na uwagę zasługuje całkiem przydatna kieszonka na camelbaka, mój 3l zmieścił się bez problemu.
W wyposażeniu jest również miś-podróżnik, który natychmiast stał się najważniejszym elementem nosidła (trzeba tylko uważać bo ma tendencję do wędrowania własnymi ścieżkami). Całość jest bardzo lekka, więc można załadować „wyposażenia” do oporu (a dokładniej do limitu 22kg).
Do zestawu dokupiłem daszek od słońca z małą osłoną od deszczu, ale nie jestem pewien czy, biorąc pod uwagę nasz klimat, lepszym wyborem nie byłby pełen pokrowiec przeciwdeszczowy.
Po dwóch dniach używania na jednodniowych wycieczkach, nie udało nam się tylko wypracować sensownego układu pasków na czas spania, jedyny układ jaki wydawał się działać, to taki „na kanapkę” czyli mocniej ściśnięty, żeby mała mogla opierać opierać głowę bez obawy o zwichnięcie karku na nierównościach. Z jakiegoś powodu w testowanym wcześniej nosidle z wypożyczalni jakoś lepiej leżała, ale może to tylko złudzenie.
Ogólnie nosidło sprawuje się świetnie, a co najważniejsze, Amelka je polubiła. Szczególnie ten ostatni argument sprawia, że zakup uznaję oficjalnie za udany. Teraz zostaje tylko planować kolejne szlaki do przedreptania…
Dawno nie sprawdzałem co się dzieje w okolicy mojego ulubionego „biegowego” strumyka na Biedrusku. Okazało się, że (pewnie już dawno) pociągnięto dalej niebieski rowerowy szlak, jest to w mojej prywatnej opinii jeden z ciekawszych rowerowych kawałków w okolicy Poznania. Dzisiaj przeszedłem się tam pieszo, warto się przedrzeć wzdłuż rzeczki, bo to przykład pracowitości bobrów w książkowej postaci. Kilka fotek poniżej.
Po zimnych, alpejskich wodach przyszła kolej na pływanie w kompletnie innym środowisku. Korzystając z obecności w miejscu gdzie praktycznie wszystko co się robi musi być związane z wodą, staram się kiedy mogę zorganizować coś ciekawego.
Poprzednio wypożyczałem kajak normalnie (czyli potwornie drogo), tym razem udało się pożyczyć balię od znajomego. Była to dosłownie balia, mała, niezatapialna krowa typu „sit-on-top”, ale dawała radę, w wąskich namorzynowych przejściach miała dość dużą manewrowość, czego nie można powiedzieć o typowym morskim kajaku.
Na pierwszą wycieczkę wybrałem trasę którą po części już robiłem 3 lata temu – zwiedzanie labiryntu mangrowców (namorzynów). Założyłem sobie ambitnie ok 25km, niestety musiałem w trakcie zweryfikować trochę plany i wyszło coś ok 19 (+/-1).
Trasa okazała się świetna – mieszanka wygodnych, szerokich kanałów, małych ledwo widocznych przecisków i odrobiny otwartego oceanu z mikro wysepkami. Szczególnie ten drugi rodzaj dostarczał sporo adrenaliny – wiszące w poprzek kanałów pajęczyny zauważałem zazwyczaj tuż przed zderzeniem z ich właścicielem (bynajmniej nie małym), kiedy już nie mogłem zatrzymać kajaka, a skręcać nie było gdzie. Na szczęście tych szczególnie wielkich osobników odprawiłem na bok wiosłem.
Pierwotna opcja wycieczki zakładała powrót „oceaniczną” stroną, jednak kanał wyjściowy z Largo Sound miał tak mocny prąd przeciwny, że moja „krowa” ledwo się poruszała naprzód, dlatego też zamiast zrobić ładniejsze kółko, zapętliłem szlak i wróciłem podobną drogą, długą wersję zostawiam na czas kiedy załatwię jakiś bardziej wyścigowy kajaczek.
Najładniejszy widoczek to moja przerwa na obiad, czyli dwa batoniki i sok jabłkowy, jednak w takich „okolicznościach przyrody” posiłek w najlepszej knajpie nie byłby lepszy, uroku dodał jeszcze uciekający kamień, który okazał się żółwiem.
Przeciskając się przez mało uczęszczane kanały starałem się wypatrzeć jakieś ciekawe zwierzęta, ale skończyło się tylko na pelikanach i sporej ilości ryb, krokodyle i węże pouciekały przed upałem. Żeby znaleźć coś ciekawego i wartego uwagi obiektywu, chyba musze poszukać jakiegoś lokalnego przewodnika.
Komary mnie tym razem oszczędziły, oparzenia słoneczne też nie przekraczają normy, więc ogólnie dzień zaliczony jako udany. Byle do kolejnego weekendu…