Hol to całkiem przydatny gadżet w swimrun. Można kupić gotowy w wielu różnych wariantach, ale można też na początek zrobić swój, kosztuje niewiele i zajmuje ok 15min plus wycieczka do sklepu.
Co potrzebujemy? Generalnie Decathlon i Bricoman załatwiły sprawę:
Guma / expander. Kolorową od ręki mieli w Poznaniu jedynie w Bricoman, więc tam nabyłem 3.5m niebieskiej linki 6mm
Zaczęliśmy trening od pełnej długości linki (zasugerowałem się „fabrycznymi” holami o długości ok 3m), jednak po kilku treningach skróciliśmy go do 2,20m i wydaje się teraz optymalny. Podejrzewam jednak, że to kwestia dość indywidualna i każdy musi to sam wypróbować.
Teraz jeszcze muszę wymyślić do tego jakiś patent na siatkową kieszonkę na żele, chyba że mi się znudzi po prostu kupię coś w stylu paska Zone3.
Start w Namibii to był mój debiut w tego typu zawodach, więc większość pomysłów zaczerpnąłem z rajdowo-przygodowego doświadczenia i tego co akurat miałem w domu. W sumie, nadspodziewanie dobrze to wszystko zagrało, może komuś przyda się to, co już przetestowałem, kiedy będzie przygotowywał się do swoich zawodów.
Elektronika
Pustynia pustynią, ale jakże to tak w podróż bez telefonu… czyli na 7 dni bez źródła energii ani rusz. Zabrałem power bank Anker PowerCore 10000 i był stanowczo za duży, do kilkudniowego zasilania telefonu i zegarka spokojnie wystarczyłoby 5000, może nawet mniej. Telefon z powodu braku zasięgu służył przede wszystkim do robienia zdjęć i czytania wieczorami książek, teoretycznie planowałem też posłuchać muzyki, ale w rzeczywistości nie wyciągnąłem ani razu słuchawek.
Zegarek (Suunto Spartan Amber Baro) wymagał ładowania tylko dwa razy, jak bym się bardzo uparł to może i raz by wystarczył. W trybie energooszczędnym, z wyłączonym HR bateria trzymała bardzo ładnie, a i zapis śladu był wystarczająco dokładny. Czyli do skasowania słuchawki i do zmniejszenia zapasowa bateria.
Plecak
W wersji pierwotnej planowałem pobiec z moim 15-letnim rajdowym Salomonem, ale finalny wybór padł na nowy worek – Salomon S/LAB PEAK 20 (tu uwaga – wersja S/LAB różniła się dość mocno od zwykłego modelu PEAK). Były dwa główne powody – od lat biegam w kamizelkach i już trudno mi się od nich odzwyczaić, więc duża kamizelka od razu przyciągnęła moją uwagę. Plecak jednak jest nadal na tyle mały, że wymusza rozsądne planowanie bagażu, gdzie przy 35 litrach starego plecaka, pół domu bym pewnie spakował na wszelki wypadek.
7‑dniowe wyposażenie zmieściło się kompletnie, napchany plecak miał ok 9kg, po dwóch dniach (czyli po odjęciu dwóch porcji jedzenia) nie trzeba już było kolanem dopychać wszystkiego przy zamykaniu. W bieganiu plecak jest rewelacyjny, nawet przy pełnym obciążeniu nie skacze na plecach i ładnie rozkłada ciężar na ramionach (bardzo szeroki pasy). Kieszonki z przodu zmieszczą nawet duże softflaski (0,75), ja biegłem z 0,5 które raczej na pewno wymienię na 0,6 przy następnej okazji (po pierwsze więcej zapasu na wodę w jednym momencie by mi się przydało, po drugie obecne flaszki mam z małymi wlewami, więc na punktach już z daleka wszyscy wiedzieli że czeka ich wyzwanie przy nalewaniu).
Fabryczna wyściółka pleców wyleciała na samym początku, zastąpiona przez złożony materacyk do spania (o pewnych ubocznych konsekwencjach takiego rozwiązania napiszę kawałek dalej), dzięki czemu zyskałem parę gramów i znacznie lepszą amortyzację, plecy były wdzięczne.
Linki kompresyjne są nieco skomplikowane do opanowania, ale za to jak już się tę sztukę posiądzie, to działają bezbłędnie i mimo różnego stopnia napakowania, plecak trzyma się tak samo dobrze na ramionach. Plecak ma jedna dużą komorę, co było bardzo przydatne przy upychanym pakowaniu na etapówkę. W środku teoretycznie jest też kawałek materiału pozwalający przeorganizować zawartość, ale dla mnie był zupełnie nieprzydatny – używałem maty do spania jako amortyzacji na plecach, wtedy kluczowe było takie ułożenie materiału, żeby nie powodował dyskomfortu między matą a plecami.
Z dużych minusów wymieniłbym chyba „tylko” to, że to jednak delikatny plecak startowy i nie wiem ile zawodów realnie może przetrwać. Mój musiał niestety wrócić na reklamację (wymiana) bo padł zamek w jednej z przednich kieszonek (tak naprawdę to cały czas bałem się bardziej o główny zamek, który jednak wytrzymał bez zastrzeżeń). Problem mógł być większy, bo w tym roku model został zastąpiony przez Out Peak 20, a może po prostu za mało było klientów na taki duży S/LAB i przerobili go na bardziej „cywilny” sprzęt…
Zawsze biegam z kijami, nie znam dnia ani godziny jak się mogę popsuć, a w moich prędkościach stanowczo nie przeszkadzają. Od kilku lat używam Mountain King Trail Blaze i jak zwykle zrobiły swoją robotę, jednak jeden pustyni nie przeżył… Rada dal wszystkich używających aluminiowych kijków w warunkach słono-mglistych (jak na Wybrzeżu Szkieletów) – kije trzeba koniecznie rozkładać na noc, inaczej aluminium puchnie i kijki „zaspawują” się na amen, nie do rozkręcenia.
Przy okazji podziękowania dla polskiego dystrybutora, który sprowadził mi jedną sztukę na wymianę.
Praktycznie całe zawody zrobiłem w jednej zmianie rzeczy – krótkie spodenki Salomon (jakiś starszy model, już nawet nie pamietam jaki) plus koszulka X‑BIONIC Twyce. Mimo mojego przywiązania do marki Salomon, muszę przyznać, że koszulki X‑BIONIC mnie totalnie zdobyły i od dwóch lat w niczym innym nie startuję. Skarpetki zmieniałem (3 pary łącznie), aczkolwiek bardziej dlatego, ze miałem, niż że musiałem. Sprawdzone od lat Compressport Trail dały radę bez zastrzeżeń. W połączeniu z butami, uratowały mi stopy prawie w 100% od otarć. Na kolejne zawody raczej wezmę już tylko dwie pary.
Kolejna dla mnie nowość, to puchowa kurtka. Okazała się nieodłącznym towarzyszem wieczorów, a czasem również poranków. Puchówka Inverse Cumulusa sprawdziła się bardzo dobrze, jedna z najlżejszych na rynku, do tego w naprawdę niezłej (w porównaniu do konkurencyjnych) cenie. Brak kaptura nie jest aż tak wielkim problemem, można go dobrze wyrównać ciepłą czapką, która i tak jest prawie zawsze na liście wyposażenia.
Jak już jesteśmy przy butach, to na te zawody wziąłem do testów nowy model Salomona S/LAB Ultra. Wybór podyktowany był głownie tym, że mają nieco gęstszą siateczkę niż moje stare S/LAB Sense Ultra i dawały lepszą nadzieję na piaskoszczelność (tym bardziej, że od początku brałem pod uwagę tylko krótkie trailowe ochraniacze na buty, zamiast mocowanych na stałe „pustynnych”). But jest rewelacyjny. Od pierwszego założenia można w nim lecieć setki kilometrów bez żadnego dyskomfortu. Nie wiem jak to robią, ale modele S/LAB nie wymagają żadnego rozbiegania, przynajmniej w moim przypadku. S/LAB Ultra w porównaniu do Sense Ultra ma więcej miejsca na palce i ogólnie jest bardziej „klapiaty” i przestronny. Nieco dziwne uczucie, ale szybko można się było przyzwyczaić.
Praktycznie jedyny minus tych butów, to jak dla mnie przestrzeń na dole wiązania, gdzie może się dostawać piach i małe kamyki, to o tyle nieszczęśliwe miejsce, że żaden zwykły ochraniasz tego nie zakrywa. Gdyby tam był cały materiał zszyty z dołem, to byłoby idealnie.
Trochę bałem się tych butów (i obtarć), więc zaplanowałem, że buty obozowe muszą być w razie czego zdatne to chodzenia. Sporo szperałem w internecie i w końcu wyszperałem – Xero Cloud, sandały biegowe. Ultra lekki kawałek gumy z kilkoma sznurkami okazał się nadzwyczaj użyteczny i wygodny, nawet w ramach treningu zrobiłem w nich jakieś 3km… Rewelacyjny klapek na odpoczynek w obozie, a jednocześnie solidny sandał turystyczny, przydatny np. do przechodzenia rzek. Krótko mówiąc, buty zdały egzamin.
Zestaw sypialny to puchowy śpiwór plus mata pompowana. Śpiwór jest wyposażeniem raczej bezdyskusyjnym, co do maty nadal nie wiem czy jest sens ją brać. Śpiwór od Cumulusa zadziałał dobrze, był nawet cieplejszy niż deklarowana wartość, co prawda może to być też związane z tym, że był cięższy niż deklarowana wartość na stronie. W każdym razie w zakresie 0–20 daje się w nim spać w samej bieliźnie, do tego hydrofobowy puch nie łapie wilgoci, więc całość na piątkę.
Z matą miałem większy kłopot – ultralekki Thermarest to teoretycznie świetny wybór, w praktyce jednak załapał mikrodziurki już drugiej nocy (prawdopodobnie podczas biegu, kiedy był amortyzacją moich pleców) i resztę zawodów spałem na glebie z cienkim materiałem pod spodem… Wysypiałem się, więc czy jest sens brać następnym razem materacyk? Nie wiem. Na pewno przyda się izolacja od podłoża, tylko że taka izolacja nie będzie sporo lżejsza od materacyka (działającego!), więc nie wiem czy to ma sens. Raczej na pewno dam mu jeszcze jedną szansę po naprawie (gwarancję odrzucił polski dystrybutor).
Ciekawostka – wziąłem mniej kalorii niż potrzebuję z naukowego punktu widzenia, a w praktyce okazało się że mam jedzenia za dużo i obdarowywałem zawodników. Głównym elementem były: paczki z Lyofood (kokosowa owsianka i kurczak tikka masala to podstawa, krem pomidorowy za to wchodził kiedy już żadne inne jedzenie nie chciało… ), do tego żele i żelki Stingera oraz batony Chiacharge i Dobry Squat. Puste miejsce dopchałem orzechami makadamia i pekan (Lidl). Jako bonus doszły dwie paczki kabanosów, kawa liofilizowana i miętowa herbata. Po biegu dochodził jeszcze napój recovery od Enervit. Miętową herbatę polecam na każdy długi bieg, a już na pewno taki w upale. Saszetka daje się zalać nawet zimną wodą w bidonie, łagodzi problemy żołądkowe i daje odpocząć od słodkich energetyków.
Menu zadziałało bardzo dobrze, z jedną niespodzianką batonową – moje ulubione owocowe DobreSquaty nie wchodziły mi wcale w upale, za to Chiacharge mogłem jeść w dowolnej ilości. Aż mi było przykro patrząc na innych zawodników krzywiących się na kolejne porcje swoich liofilizatów, bo moje codziennie smakowały rewelacyjnie – brawo Lyofood!
Szczerze – dawno nie miałem takiej wyżerki. Miałem mi ok 3000 kcal na dzień, całości nie zjadłem sam, a chyba po biegu przytyłem…
Nawadnianie zadziałało też dobrze, na każdym etapie piłem mniej niż statystyczny zawodnik, jednak bardzo regularnie małymi porcjami i mocno podładowane solami (Salty Sticks i Nuun). Będę się tego trzymał, chociaż dla bezpieczeństwa jednak zamienię flaszki na nieco większe, jak wspomniałem wcześniej.
Za dużo w konfiguracji sprzętowej nie planuję zmieniać, jednak po drobnych modyfikacjach myślę, że mogę zejść poniżej 8kg, a nawet bliżej 7kg jeśli nie policzę kijków, z którymi ważyłem plecak na odprawie. Okaże się za rok, jak będę się przymierzał do Atacamy…
ps. dzięki Wojtkowi z 500 miles za wypożyczenie mikro czołówki!
Aktualizacja: udało mi się wreszcie uruchomić SAMa dzięki podłączeniu nowego złącza bezpośrednio na płycie głównej. Chociaż i to wymagało kilku nieudanych prób…
SAM to skrót od Suunto Activity Manager. Całkiem przydatny programik do kolekcjonowania danych pobranych z treningowych zegarków Suunto. Jako że od jakiegoś czasu posiadam model X6hr i miejsce na logi powoli się w nim kurczy postanowiłem wreszcie podłączyć go do w/w programiku i zgrać wszystko do komputera.
Miało być łatwo, szybko i przyjemnie, a wyszło jak zwykle. Po kilku godzinach prób z podłączeniem nadal jestem w punkcie wyjścia – ZERO, NULL, NADA…
Zegarek, sam w sobie rewelacyjny, wyposażony jest tylko i wyłącznie w złącze szeregowe RS-232, od dawna nie używane. Producent z rozbrajającą szczerością przyznaje, że o tym wie i można u niego dokupić (!) przejściówkę za 50 papierów… Super.
Na razie taniej wyszło zakupienie lokalnej przejściówki RS-USB, ale tylko na razie, bo i tak nie działa. Zegarek pokazuje połączenie a SAM go nie widzi i tak w różnych konfiguracjach. Pogooglowałem trochę i okazuje się, że to dość popularne niedomaganie tego softu/połączenia, wśród rad co zrobić (od przedstawiciela działu technicznego) dowiedziałem się, że:
muszę pobrać fix do Windowsa, żeby w ogóle uruchomić SAMa – pobrałem i zainstalowałem,
muszę odłączyć wszystkie inne urządzenia działające na połączeniach szeregowych – odłączyłem,
muszę przydzielić numer portu o odpowiedniej wartości – przydzieliłem,
muszę zmniejszyć rozdzielczość ekranu do 800x600/16 (!) – nie rozumiejąc jaki ma to wpływ, zmieniłem (na 19″ monitorze wygląda to dość ciekawie),
muszę wyciągnąć baterię z zegarka i włożyć ją z powrotem – zrobiłem to… i się poddałem, nadal nie było połączenia.
Przegrałem tę potyczkę z SAMem, ale to jeszcze nie cała wojna, jutro idę kupić wewnętrzną kartę ze złączem RS-232, bo podobno niektóre przejściówki nie rozumieją się z wujaszkiem za dobrze. Ciekawe czy szybciej uruchomie to połączenie czy znudze się próbami?