Tag: 4deserts

Ciekawe, że o Atacama Crossing usłyszałem podczas jego pierwszej edycji, jakoś w jeszcze w 2004 roku. Mimo startów w rajdach przygodowych, nie wydawało mi się bardzo realne samo bieganie 250 km, do tego po pustyni. Musiało minąć aż 14 lat do czasu, kiedy się na to zdecydowałem. Pomysł, co prawda, „zatwierdził” się nieco wcześniej, podczas dużo krótszego 3 dniowego biegu po Gobi (bez rywalizacji). Wtedy realnie zdałem sobie sprawę, że chyba jestem gotowy na poważniejszy start.
Namib Race 2018 (wtedy jeszcze pod mylącą nazwą Sahara Race) był pierwszy, głównie dlatego że to był najbliższy start w momencie podejmowania decyzji o starcie w 4 Deserts. Docelowo jednak byłem od początku pewien, że to Atacama jest tym jedynym, najbardziej oczekiwanym startem, charakterystyczna jaszczurka na medalu chodziła za mną przez te wszystkie lata. Nie wiem w sumie dlaczego, wiele miejsc jest pięknych, trudność w sumie zależy od składowych treningu, dystansu i prędkości, a w tej mitycznej dla mnie Atacamie było jednak coś wyjątkowego.
Jak prawdziwa Atacama przeżyła zderzenie z rzeczywistością? W skrócie – warto było czekać te kilkanaście lat. Cała magia, której oczekiwałem działa się naprawdę… Nie powiem, że było najpiękniej czy najtrudniej, ale na pewno odpowiednio wyjątkowo. O tej porze roku (wiosna), nie jest jeszcze koszmarnie gorąco, choć już wystarczajaco żeby spiec na skwarkę nieprzyzwyczajonych. Za to słynna suchość powietrza („najsuchsze miejsce na Ziemi”) daje się konkretnie odczuć – przez całe dziesięć dni pobytu krew w nosie stała się standardem, biegając nie ma jak się spocić, wszystko paruje prawie natychmiast. Wysokość daje się w pewien sposób odczuć, szczególnie takiemu mieszkańcowi nizin, jak ja. Niby to tylko 2500–3300 m n.p.m, a jednak sytuacja się komplikuje kiedy połączymy to ze sporym wysiłkiem, upałem i dość wymagającą nawierzchnią.
Moja aklimatyzacja była dość specyficzna, ale też nie mialem na nią zbyt wiele czasu. Licząc trochę na moje zazwyczaj niezłe tempo aklimatyzacji, wybrałem się pierwszego dnia po przylocie na nieaktywny wulkan Toco, 5600 m n.p.m. Wejście jest o tyle specyficzne, że punk startowy jest na wys. ok 5000 m, czyli do szczytu „tylko” 600 m w pionie. Te kilkaset metrów to jednak nadal ok 2.5 godziny podchodzenia. Tu szczególnie cieszę się z tego żółwiego tempa narzuconego przez przewodnika dla całej grupy (6 osób), bo znając siebie spróbowałbym tam naprzeć szybciej, a to chyba nie skończyłoby się za dobrze. Powolne wchodzenie okazało się w końcowej partii całkiem ciężkie, od 5400 stanowczo zacząłem w głowie czuć gdzie jestem, a biorąc pod uwagę porywisty wiatr i ‑1C, okazało się to sporym wyzwaniem. Po kilkunastu minutach na wierzchołku i wymarznięciu na kość, zaczęliśmy zejście. O ile podczas wejścia czułem wysokość, to na zejściu bardziej „pływałem” i miałem lekki odlot, w sumie ciekawy efekt, ale na pewno niebezpieczny, bo nie miałem takiej czujności jak normalnie. W sumie jednak było nieźle i od 5300 znów mogłem nawet sobie podbiegać w dół piarżyska i po ok godzinie byłem przy aucie.
Wieczór jeszcze przyniósł ból głowy, ale przeszedł po spacerze po San Pedro i w sumie było to niewielką ceną za połączenie aklimatyzacji i zwiedzenia ciekawej górki. Tu pewna uwaga: nie polecam takiego startu aklimatyzacji nikomu, kto nie wie jak reaguje na wysokość, to nie jest najmądrzejszy pomysł. Sam byłem gotowy się wycofać w razie oznak problemów.
Do aklimatyzacji dołożyłem jeszcze w kolejnych dniach trochę chodzenia po 2700 (pobliskie inkaskie ruiny, spacer z San Pedro) i 3300 (dolina kaktusów, tu już trzeba były dojechać autem) i pod względem wysokości czułem się w miarę gotowy, po tych kilku dniach bieg po okolicach miasteczka nie był już problemem – przetestowałem to w piątkowy poranek wbiegnięciem na pobliski pagórek, żeby pofotografować wschód słońca.
W dolinie kaktusów zrobiłem też krótki test suszenia butów na nogach po brodzeniu w potoku, podczas którego wyszła jedyna wada nowych speedcross’ów 5 Salomona – stanowczo nawet w suchej i gorącej pogodzie Atacamy nie schną na nogach tak szybko, jak bym sobie tego życzył. O ile pod każdym innym względem, to idealny pustynny but, to schnięcie mnie martwiło, co potwierdziło się jeszcze podczas samego startu. Dramatu nie było, ale gdyby dało się jakoś jeszcze rozwiązać ten problem bez tracenia „piaskoszczelności” tego buta, to byłbym w nim już zakochany na zawsze.
Najciekawsza sprawa wyszła jednak podczas piątkowego porządkowania sprzętu startowego. W poprzednim roku, w Namibii, zapomniałem zabrać ze sobą ciepłą czapkę, która jest w wykazie obowiązkowego wyposażenia, przez co musiałem coś kombinować na miejscu. Na ten rok się przygotowałem, nie dość że kupiłem sobie super lekką i ciepłą czapkę Buff’a, to jeszcze wziąłem drugą, starą, jako zapas na wszelki wypadek. Tak przygotowany, nie martwiłem się o braki sprzętowe.
Podczas pakowania okazało się jednak, że gdzieś straciłem nie tyle główną czapkę, co obie. Do teraz nie mam pojęcia jak, bo o ile Buffa miałem na wulkanie i mogłem zgubić gdzieś przy wsiadaniu/wysiadaniu z auta, to zapas leżał cały czas w głównej torbie. Tymczasem, „wyparowały” obie. Trzykrotne przeszukanie całego bagażu nic nie dało, przez moment rozważałem nawet złożenie na siebie samego donosu do lokalnej policji, żeby załapać się na solidną rewizję… Pomysłu jednak nie zrealizowałem, za to w listę sprzętu włączyłem ciepłą wełnianą czapkę z lamą kupioną dla dzieci na pamiątkę, w sumie nie była dużo cięższa od moich technicznych zabawek, za to okazała się bardzo ciepła i przydatna podczas pierwszej zimnej nocy w obozie na wys. 3300 m.
Czego oczekiwałem od tego startu? Po 11 miejscu w Namibii miałem nieśmiałą nadzieję na coś podobnego w Atacamie, ale też liczyłem się z ciężką przeprawą i walką o samo ukończenie. Raczej zakładałem, że jestem przygotowany tak dobrze, jak do Namibii – kontuzje męczące mnie od roku na to nie bardzo pozwoliły. Tymczasem, odpoczynek i luźny trening okazały się, jak to często bywa, lepszy od przetrenowania, dzięki czemu udało się skończyć w pierwszej dziesiątce, a tego się raczej nie spodziewałem. Trzeba jednak szczerze przyznać, że dzieliły mnie minuty od kolegów na sąsiednich miejscach, więc o końcowym wyniku decydowały detale, ale też trochę szczęścia.
Jak wyglądał wyścig dzień po dniu? Tu posłużę się wiadomościami z trasy, wysyłanymi do żony na bieżąco. Oddają w miarę dobrze i sytuacje i emocje podczas każdego etapu.
Poszczególne odcinki: Etap 1 / Etap 2 / Etap 3 / Etap 4 / Etap 5
Co dalej? Co jakiś czas ktoś mnie pyta czy będę kontynuował cykl 4 Pustyń – na chwilę obecną nie, ale kto wie, może do tego wrócę w przyszłości. Na razie chodzi mi po głowie powrót do Adventure Racing, może też jakieś inne biegi w niezwykłych miejscach (dżungla kusi…). Najbliższy plan to na pewno kilkutygodniowa regeneracja i przygotowanie do startu w swimrun na Lanzarote – muszę dopilnować pływania, bo o bieg się chwilowo nie boję, ten trening jednak całkiem dobrze się wpasowuje w regenerację po Atacamie…
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 5

Dzień 5 to czas najdłuższego odcinka – 80 km. Obawiałem się go zarówno przez brak treningu jak i cieżkie doświadczenia z Namibii. Na starcie czułem, że to nie mój najlepszy dzień. Pewnie przez te obawy i dokuczające plecy…
Początek był dość trudny, przez słone bagna (połączenie solnych pól z podmokłym terenem). Tam jeszcze trzymałem się w miarę czołówki. Niestety, z końcem bagien opuściła mnie też moc do biegu. Robiło się coraz bardziej gorąco i każda próba podbiegu kończyła się po kilku krokach tętnem poza jakimkolwiek zakresem i brakiem oddechu. Odpuściłem tę nierówną walkę i przeszedłem do szybkiego marszu z kijkami. Tereny tego marszu były najbardziej pustynne z dotychczasowych. Płaskowyże otoczone postrzępionymi górami, porywisty wiatr w nos podnoszący piasek w mini burze piskowe. Wiatr wysuszał bardziej niż słońce, trzeba było co chwila przepłukiwać usta, żeby nie wyschły na wiór. Było cieżko. Pogoda na zmianę, albo piekarnik, albo wiatr i do tego perspektywa, że potrwa to wieki ponieważ nie mogę biec…
Trasa była w miarę płaska, z jedną wielką wydmą po drodze i ostatnim podejściem. Druga połowa to szutrowa droga pod Księżycową Dolinę (jedna z atrakcji turystycznych w okolicy). Łącznie kilkaset metrów w górę i dół. Księżycowa Dolina zgrała się z ochłodzeniem (ok godz. 17) i nagle zaczęły wracać mi siły do biegu, jakby ktoś przełączył jakiś bezpiecznik. Ostatnie kilkanaście kilometrów mogłem znów biec, do tego w miarę normalnym tempem i trochę odrobić czas marszu. Biegło się dobrze, konwersując przez kilka kilometrów z przemiłym Francuzem o jego restauracji w Paryżu gdzie mamy wpaść na ośmiornice… Tu wspomnę tylko, że po 5 dniach biegania na paczkowanym jedzeniu, tematy restauracyjne są najczęstszymi w obozowych rozmowach.
Okazało się, że część z ludzi na przodzie wykończyła się w upale i, ku mojemu pełnemu zaskoczeniu, na tych ostatnich km przeskoczyłem jeszcze kilka pozycji, kończąc po 12 godz. 22 min na 14 miejscu oraz utrzymując 8 miejsce w klasyfikacji generalnej. Nie spodziewałem się tego, biorąc pod uwagę mocną walkę o przetrwanie miedzy 20 a 60 km. Spokojne tempo jednak się w miarę opłaciło. Nie dotarłem szybko, ale bez dramatycznych incydentów.
Ciekawie sprawdziła sie nowa dieta na cały dzień – przygotowałem sobie jajecznicę po meksykańsku i podjadałem na zimno na punktach. Oprócz tego woreczek orzechów z rodzynkami i do tego w połowie zrobiłem szybko gaspaccio, a kilkanascie km potem owocowy smoothie. Dopiero na ostatnich km dołożyłem jeden żel, żeby biegu starczyło do mety. Krótko mówiąc, całkiem normalna dzienna dieta, nie wywracająca żołądka do góry nogami w upale i łatwiej przyswajalna niż batony i żele. „Lyofood” jak zwykle dało radę.
Dzień 6 to dzień odpoczynku, moment na pogadanie z resztą zawodników, zaleczenie pęcherzy na nogach i innych problemów (u mnie pleców). Ranek nie był łatwy, ale teraz o 16 plecy działają na tyle dobrze, że nie boję się aż tak bardzo jutrzejszych 13 km. Teoretycznie to formalność, runda honorowa do San Pedro, ale różnice miedzy miejscami są tak małe, że pewnie dam z siebie sporo, żeby spróbować utrzymać się tego, gdzie jestem, więc nie przerywajcie trzymać kciuków, przyda się.
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 3

Dzień 3 nie był łatwy, tak jak się spodziewałem… Na moją niekorzyść zadziałały chmury, wszyscy biegacze się rozpędzili i nic ich za bardzo nie blokowało, nawet upał. Dużo biegania po płaskim, nawet spory kawałek asfaltu. To mnie podkusiło, żeby zmienić taktykę i pobiec pierwsze 20 km bez przerw, za co zapłaciłem później w trudniejszym terenie. Nie miałem siły tam solidnie pobiec i kilka osób mnie doszło. Ten trudniejszy teren to takie solne kalafiory (coś w rodzaju solnego błota, mokro-suchego), raz twarde, raz miękkie i trzeba bardzo czujnie się po nich poruszać, do tego troche twardych krzaczorów. Ogólnie jednak lepiej się biegnie niż idzie (jak jest siła na bieg). Po kalafiorach przyszła pora na wydmy z piachem po kostki. Tu też niektórzy biegli, ja raczej tylko jak było konkretniej z górki. Finisz do obozu, to wbrew pozorom, dość fajny odcinek. Widać z daleka obóz, ale przed nim jeszcze 3 lub 4 piaszczyste doliny do zbiegnięcia i wbiegnięcia, w tym jeden z rzeką podobną do wczorajszej.
Ogólnie to raczej nie był mój ulubiony dzień. Sporo sił kosztowało mnie dotarcie na 10 miejscu. Jutro ma być bardzo trudno (pola solne). Liczę, że to mi wyhamuje te biegowe „strusie pędziwiatry”, a ja będę trzymał się z powrotem oszczędnego planu. Zobaczymy jak to zadziała.
Nowe dania się sprawdzają! Zimne gaspachio od „lyofood” to dzieło sztuki. Aż żałuję, że nie mam go na każdy dzień. Ze sprzętu nic się na razie nie rozpadło (odpukać!), a pęcherze mnie w miarę oszczędzają – jakieś drobiazgi na palcach po wczorajszych wodno-piaskowych zabawach nie są na szczęście zbyt problematyczne.
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 2

Dzień 2 to sporo cieplejsza noc, ok 5–6 stopni. To już zupełnie ciepło na mój śpiwór, rano też jest całkiem znośnie przed startem. Dzisiaj była bardzo ciekawa trasa, po szybkim początku, od 7 km zaczął się wąski kanion rzeki San Pedro (Slot Canyons). Rwąca woda z topniejącego na wulkanach śniegu mroziła nogi, a biegliśmy w tej wodzie kilka kilometrów… taki swimrun trochę bo wchodziliśmy i wychodziliśmy z tej rzeki wiele razy po skałach, a jak ktoś nie trafił w płyciznę to mógł cały dać nura (co ciekawe kilku osobom się to przytrafiło).
Po wyjściu z kanionu rozpoczęła się wspinaczka starą drogą Inków do tunelu pod przełęczą, świetne widoki i zero biegu, było za stromo. Z przełęczy wyszliśmy na gigantyczną „skało-wydmę”, po której biegliśmy kolejne kilka km. Na koniec wydmy wisienka na torcie – zbieg w drobym wydmowym piasku kilkadziesiąt metrów w pionie. Normalnie tutaj na takich wydmach można jeździć na sandboardzie (snowboard zwykly w sumie), taka lokalna atrakcja.
Po zbiegu z wydmy rozpoczeła sie ostatnia sekcja, otwarta pustynia. Trochę biegu, trochę spękanych błotnych solnych momentów, ogólnie cieżko bo wszystko bardzo nagrzane i buty zaczęły trochę doskwierać. Na szczęście, to było tylko ostatnie 11 km. Ku mojemu zaskoczeniu, pojawiłem się na mecie jako 6.
Jutro kolejne 39 km, tym razem raczej bardziej płasko, za to sporo piasku… Najlepiej radzę sobie tam, gdzie jest zbyt trudno żeby biec. Na prostych biegowych kawałkach idzie słabo, wychodzi brak odpowiedniego treningu biegowego. Krótko mówiąc, jak za starych rajdowych czasów, im gorzej tym lepiej… Dzień pokaże do jakiej kategorii go zaliczyć.
Główne utrudnienie na jakie muszę uważać to upał. Nie jestem do niego zbyt przyzwyczajony i pamietam co było w Namibii. Na razie jest ok, bo 40 km etapy kończę ok godziny 13, jeszcze przed największym skwarem. Za to 80km w czwartek pozwoli doświadczyć go w całej okazałości. Na szczęście w czwartek plecak będzie już dużo lżejszy, a kilka dni biegania pozwoliło się nieco przyzwyczaić do pogody.
Kategorie
Listy z Atacamy: Odcinek 1

Dzień 1 za nami. Pierwsza noc była zimna zgodnie z zapowiedziami (-1C), ale nie było aż tak źle. Śpiwór na tyle daje radę, ze dało sie spać w krótkich spodenkach i koszulce. Trochę bardziej problematyczne były wycieczki do ubikacji, trochę to wyzwanie, żeby wyjść z ciepłego śpiwora i iść w zimno w krótkich spodenkach…
Start rano był mocno chłodny. Rękawki się przydały, jak też później w upale dość dobrze chroniły przed słońcem. Dzisiejszy dzień to trochę sprawdzenie, co jak działa, więc tym bardziej się cieszę z 11 miejsca. Taka trochę kontynuacja zeszłego roku…
Przy okazji wyszło kilka rzeczy do poprawy, np. rurki butelek są za długie w tak zapakowanym plecaku i cały dzień obijały mnie po uszach. Teraz je skróciłem i zobaczymy jutro jak zadziałają. Musiałem też nadrobić kilkaset metrów w poszukiwaniu szmatki od czapki przykrywającej kark (działa świetnie, tylko trzeba się nauczyć jak ją porządnie mocować), zwiało mi to z głowy i zauważyłem dopiero kilka minut później. Musiałem się wracać i od nowa włazić na wzgórze. Biorąc pod uwagę niewielką różnicę czasową na mecie, kosztowało mnie to chyba 8 miejsce. Jak zdrowie dopisze i nie będę nic więcej gubił to powinno być dobrze.
Jest na pewno mocno gorąco, więc będę uważał, żeby nie powtórzyć błędu z Namibii i się nie zagotować. Jutro 38km, z kilkoma km w rzece, trzymajcie kciuki!
Zanim odpowiem na tytułowe pytanie, potrzeba będzie nieco wprowadzenia.
Pustynne biegi zawsze były i są dla mnie czymś wyjątkowym. Czy to chińskie Gobi, afrykański Namib czy amerykański Mojave, wszędzie czuję się przez moment (godzinę, dzień, tydzień?) jak w innym świecie. Słońce, pył i przestrzeń to jakaś dziwna kombinacja, która potęguje produkcję endorfin…
Bieg po pustyni Atacama chodził mi po głowie praktycznie od pierwszego momentu, kiedy ujrzałem jaszczurkę z logotypu jakieś 15 lat temu, jeszcze w ostatnich latach moich startów w adventure racing Wystarczająco długo, żeby się wreszcie za to zabrać. Za 41 dni, jak okoliczności pozwolą, stanę na starcie kolejnego 250-kilometrowego biegu.
Ten bieg to jeszcze wiele pytań – jak uda mi się zaaklimatyzować do startu na +3000 m, jak bardzo uda mi się zejść z wagą plecaka, czy strategia biegu z Namibii zadziała też na Atacamie? Jak zareaguję na bardziej ekstremalne temperatury (Atacama ma większą dobową rozpiętość temperatur)? Czy zdrowie nie odmówi mi posłuszeństwa po zeszłorocznych kontuzjach?
Jak to wszytko wpasować w pracę, życie rodzinne? Wrzesień to start szkoły dzieciaków (pierwsza klasa bliźniaków!), jeden z najbardziej zwariowanych miesięcy w moim zawodowym roku (Meet Magento!) i do tego jeszcze milion innych tematów. Jak bardzo będę w stanie połączyć intensywną pracę z przygotowaniem do startu jest ogromną niewiadomą…
W sumie im bardziej o tym myślę, tym więcej pytań się pojawia. Może to jest właśnie ta przygoda, która ciągnie mnie na tę pustynię? Gdyby tych pytań nie było, czy byłby sens jechać tam „tylko” po rywalizację?
Pytania jednak są, czyli jest też spore wyzwanie i emocje dla kibiców. Mimo tego, że to już druga „startowa” pustynia, nadal celem głównym będzie dotrzeć w całości i zdrowiu do mety, a celem uzupełniającym zrobić to na tyle szybko, żeby się za dużo nie męczyć i więcej odpoczywać 🙂 W zeszłym roku, strategia konsekwentnego „przetrwania” okazała się nad wyraz skuteczna, zlądowałem na mecie jako 11 zawodnik…
Poprzedni start pomógł uzbierać trochę pieniędzy na Stowarzyszenie na Rzecz Osób z Autyzmem Pro Futuro w projekcie 4deserts4autism, więc w tym roku chciałbym jeszcze lepiej wykorzystać Wasze zainteresowani i projektem Atacama przebić poprzednią akcję!
Wasze wsparcie mentalne nie tylko pomoże mi dotrzeć do mety, ale przede wszystkim finansowo możemy rozwiązać kilka problemów Stowarzyszenia na Rzecz Wspierania Psychiatrii Dzieci i Młodzieży Vis-a-Vis oraz oczywiście zwiększyć świadomość społeczną problemu.
Problem tymczasem jest naprawdę spory.
Polska psychiatria dzieci i młodzieży jest ogromnie niedofinansowana, pracownicy szpitali muszą walczyć o każdy grosz w celu zapewnienia sensownych warunków dla młodych pacjentów, brak odpowiedniej profilaktyki i świadomości społecznej. Mówi o tym rzecznik praw dziecka:
Mamy zapaść w psychiatrii dzieci i młodzieży – sytuacja wymaga nie tylko działań długofalowych i na przyszłość, ale działań natychmiastowych, na tu i teraz (brpd.gov.pl/aktualnosc…),
piszą też media:
Brak sensownego systemu, przepełnione oddziały szpitalne, brak personelu. Psychiatria dzieci i młodzieży od lat nie może wydobyć się z kryzysu. Młodzi pacjenci i ich rodzice są w dramatycznym położeniu. (polityka.pl/tygodnikpo…),
z powodu braku lekarzy czasowo zamykamy oddział dziecięcy w Józefowie – przyznaje Michał Stelmański, prezes Mazowieckiego Centrum Neuropsychiatrii, pod które podlega szpital w Józefowie. Funkcjonuje tam jeszcze oddział młodzieżowy. Nie wiadomo, jak długo, gdyż także jest przepełniony i nieliczny personel pracuje w skrajnie trudnych warunkach. (dziennik.pl/amp/587171…)
Podsumowując: celem zbiórki Projekt Atacama jest wsparcie Stowarzyszenia na Rzecz Wspierania Psychiatrii Dzieci i Młodzieży Vis-a-Vis (facebook.com/pg/UMP.Poz…, KRS 0000693807), którego misją jest poprawa warunków leczenia dzieci oraz młodzieży z zaburzeniami oraz chorobami psychicznymi, zgodnego z najwyższymi standardami, poprzez wspieranie Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży UM w Poznaniu.
Zbiórka tym razem będzie poprowadzona w serwisie Pomagam.pl, sam Facebook o ile działał był łatwy w ustawieniu i tani (nie pobiera prowizji od wpłat), to miał sporo ograniczeń. Liczę, że nowy sposób będzie jeszcze wygodniejszy i pozwoli dotrzeć do o wiele większej liczby osób. Zbiórka i więcej informacji o niej, są dostępne pod adresem https://pomagam.pl/vis-a-vis/ , dołączajcie!
Kategorie
4 Deserts: Namib Race 2018
Mój pierwszy etapowy bieg to była wielka niewiadoma. Z jednej strony wieloletnie doświadczenie z najlepszymi w Adventure Racing, z drugiej zupełnie nowy dla mnie format i 7 dni samego biegu, maraton po maratonie. Niby za bardzo się nie przejmowałem, ale nutka niepewności gdzieś tam się plątała.

Wyszło nadspodziewanie dobrze. Liczyłem na pozycję gdzieś w połowie stawki, tymczasem skończyłem na 11 miejscu, z jednym etapem ukończonym nawet na 9. Do tego najważniejsze – zadziałał prawie każdy element planu, od jedzenia, przez sprzęt aż w końcu po rozkład sił (co prawda tu z pewną modyfikacją planu dzięki koledze z Hong Kongu).
Co ciekawe, niektóre z moich rozwiązań były nowe i inspirujące nawet dla bardziej doświadczonych biegaczy pustynnych etapówek, więc w najbliższych dniach spróbuję to nieco szerzej opisać, może ktoś skorzysta w przyszłości z moich przetestowanych rozwiązań.

Plecak nie należał do najlżejszych (9.8 kg), ale też miałem kilka dodatkowych elementów, z których w przyszłości mogę zrezygnować, pewnie obetnę na tym nawet jakieś 1–2 kg, głownie na jedzeniu ale też trochę na rzeczach.
Bardzo dobrze sprawdziła się dla mnie całkiem nowa strategia biegu 2–8, dwie minuty szybkiego chodu, osiem minut biegu. Nie jest to na pewno metoda na wygranie zawodów, ale za to świetny sposób na to, żeby kończyć każdy dzień na niezłym miejscu ze sporym zapasem sił. Taki rozkład ma też inną zaletę – pomógł mi dbać o regularne nawadnianie i jedzenie. Robiłem to tylko (zawsze) w tych dwuminutowych przerwach „serwisowych”, dzięki czemu mogłem to robić odpowiednio często i na spokojnie. Jak wspomniałem wcześniej, nie do końca była to moja zaplanowana taktyka, jednak po tym jak na pierwszym etapie wyprzedził mnie kolega David z HK właśnie w ten sposób, zdecydowałem się to wypróbować drugiego dnia i w ciągu kolejnych dni dopasować bardziej pod siebie. Sprawdziło się świetnie.
Strategia ma oczywiście zastosowanie na bardziej plaskatym terenie, jak zaczynają się bardzo strome podejścia, wymaga modyfikacji. Życie pokazało, że modyfikacje również byłyby przydatne w piekarniku 🙂 Podczas długiego, 80km, etapu mimo oszczędzania sił przegrzałem się konkretnie i potrzebowałem prawie dwóch godzin, żeby z tego przegrzania wyjść.
Namibijska trasa to większości dość twardy, zbity piach i żwir z mniej licznymi atrakcjami typu sypki pach (plaża i wydmy) czy bieganie w „nutelli” (solne wilgotne pola), było to z resztą widać po czasach najlepszych w okolicach 3:30 na maraton. Pustynia to pustynia, więc życia za wiele tam nie było, jednak foki na wybrzeżu i wieczorne wizyty szakali i hien urozmaicały nam ją dość mocno. Była pewna, aczkolwiek niewielka, szansa spotkanie wielkich afrykańskich kotów (lwy, lamparty, gepardy), krótko mówiąc jest to świat psów i kotów :).

Cykl 4 Deserts to świetna organizacja, dość kameralna atmosfera, piękne tereny i niesamowici ludzie. Format i sposób organizacji biegu jeszcze wzmacniają klimat do nawiązywania ciekawych kontaktów. Codziennie poza kilkoma godzinami biegu, reszta czasu to drobne naprawy sprzętu i własnej osoby oraz rozmowy z zawodnikami z całego świata. Dla samych tych godzin przy ogniu i opowieści z najdalszych zakątków świata warto tam być. Brak zasięgu komórek (co za tym idzie również internetu) to również dość niezły tygodniowy wypoczynek dla głowy. Z kolei na trasie, dzięki względnie małej ilości uczestników, można przez długi czas być sam na sam z pustynią.
Ogromnie się cieszę z sukcesu charytatywnej strony mojego startu. Projekt 4deserts4autism zebrał ponad 9600 zł (czyli nawet ponad zakładane 8000) i dał mi motywację do mocniejszej pracy niż zwykle. Miło było też widzieć jak wiele innych osób wykorzystuje ten cykl do wspierania potrzebujących. Wielu z nas będzie biegać tak, czy inaczej, wydawać mniejsze lub większe pieniądze na swoje hobby, a połączenie tego z pomocą i motywacją do pomocy, to chyba dobra kombinacja. Warty uwagi jest na pewno projekt innego polskiego zawodnika, Marka Rybca, który podczas próby zdobycia pustynnego szlema (4 pustynne starty w jednym roku) ma ambitny cel zebrania 100 tyś zł na wsparcie jednego z warszawskich hospicjów. Trzymam kciuki za jego plan i zachęcam Was do wsparcia.
Namibia to było moje trzecie spotkanie z pustynnym bieganiem (po dwukrotnej wizycie na Gobi) i wiem na pewno, że nie ostatnie. Wstępnie szykuję się na edycję Atacama, ale dopiero w 2019 roku, starty w etapówkach tego rodzaju to przede wszystkim obciążenie czasowo-finansowe i stanowczo muszę to mądrze rozłożyć w planach. W międzyczasie może uda mi się zaplanować coś w innych rejonach świata, parę pomysłów już mi chodzi po głowie. Na razie jednak przestawiam się w tryb wodno-lądowy swimrun.

Kategorie
Dieta orzechowa
Dzisiaj wpis znów o jedzeniu (to znów jest bardzo względne, szybkie spojrzenie w historię bloga wskazuje że pisałem o jedzeniu ostatnio w październiku 2009, aczkolwiek kiedyś zdarzało się to cześciej).
Jak się bardziej zastanowić, to cały start w Sahara Race to jedno wielkie myślenie o jedzeniu. Wiem już na 100%, że nie jestem w stanie zabrać ze sobą tyle jedzenia, żebym nie chodził głodny, po prostu się nie da bo plecak bym musiał wyprawowy zabrać, a nie biegowy. Sensowna wersja minimalna to 3000 kcal / dzień (wymagane przez organizatorów minimum przeżycia to 2000 kcal / dzień), ale to bardzo daleko od mojego realnego zapotrzebowania.
Misja na teraz, to dobrać takie jedzenie, które bez zwiększania znacznego objętości i wagi podniesie mi zarówno dzienne racje energii, ale też komfort psychiczny podczas odpoczynku.
Przez ostatnie tygodnie sprawdzałem różne liofilizaty (Lyofood, Trek’n Eat, Aptonia/Decathlon) i o ile na wszystkie reaguję względnie dobrze, to mam zdecydowanego faworyta smakowego i na nim opieram rozkład jedzeniowy na start.
Na chwilę obecną, podsumowując moje rajdowo-pustynno-biegowe doświadczenia i ostatnie testy jedzeniowe, plan diety wygląda następująco:
Śniadanie:
Stawiam na liofilizowaną kokosowa owsianka, duże śniadanie to podstawa, więc biorę podwójną porcję (200g, 1000 kcal). Początkowo chciałem ją przeplatać z jaglanką tej samej firmy, ale różnica smakowa jest na tyle duża, że zostaję przy tym samym śniadaniu. O ile na jaglance wystartowałem Bieg Granią Tatr i było nieźle, to jednak nie chcę tego doświadczenia smakowego aż tak często powtarzać. Kokosowa owsianka rządzi.
W planach śniadaniowych mam też pomysł na ekstrawagancję w postaci liofilizowanej kawy, ale muszę ją najpierw przetestować, na ile smakiem rzeczywiście dorównuje parzonej. Zwykłej rozpuszczalnej nie biorę pod uwagę, w takiej sytuacji wolę herbatę. Przy okazji herbaty – biorę też zapas miętowej, dobrze się sprawdza. w upale, a w razie sytuacji awaryjnej może trochę podratować żołądek.
Obiad/lunch:
Tutaj mam jeszcze trochę dylemat. Teoretycznie kurczakowa tikka masala od Lyofood jest najbardziej napakowana energią i całkiem smaczna, ale… po kilku dniach mogę mieć inne zdanie. To muszę jeszcze potestować, ale raczej pójdę w duży zestaw z kurczakiem na zmianę ze schabem w połączeniu z zupami. Przez chwilę kuszące wydawało się również curry pokrzywowe (mocno energetyczne), ale potrwało to tylko do pierwszego testu…
Dodatki:
Na normalnych biegach jem praktycznie tylko żele i je chciałem zabrać, tylko jest z nimi jeden problem – zawierają wodę i ważą przez to niepotrzebnie więcej. Biorę więc tylko kilka ulubionych od Honey Stinger i dobieram im do towarzystwa trochę żelków tej samej marki. Na ten wyjazd batony (a może raczej ciasteczka?) bardziej się przydadzą – tutaj wybór mam jeden, bo praktycznie bez oporów mogę jeść tylko słonawe Chia Charge. Niekoniecznie podczas biegu , ale jako energetyczny deser będą w sam raz. Do deserów trafi też kilka paczek liofilizowanych owoców.
Do całości dojdą jeszcze, oprócz wspomnianej kawy i herbaty, napoje: owocowy shake od Lyofood (dla samopoczucia 😉 ) i czekoladowy napój od Nutrend (recovery). Nie mam do końca tylko pomysłu na smak wody. Nie potrzebuję pakować do niej isotoników, bo biorę SaltSticks, ale dobrze by było mieć coś na zmianę smaku w piciu… Po latach prób piję w sumie albo samą wodę, albo napój Unisport marakuja od Nutrenda, tyle, że on nie występuje w formie odwodnionej, a przez to raczej odpada… Pewnie padnie na Isostar w tabletkach, bo on jest na drugim miejscu mojej listy, chociaż daleko za nutrendem.
Paczkowane liofilizaty i inne sportowe jedzenie sprawdzają się dobrze smakowo, są nieźle napakowane energią, jednak nie jest to maksimum energetyczne jakie można wycisnąć ze stu gram. W tym momencie na ratunek przychodzą orzechy.
Różnego rodzaju orzechy są na szczycie energetycznej drabiny – 100 g orzechów makadamia / pekan ma aż ponad 700 kcal (690–750, zależnie od źródeł)! O ile za makadamia nie przepadam, to po mieszkaniu w USA zostało mi przywiązanie do pekan (za ciasto z pekan i syropem klonowym nadal potrafię oddać wiele).
Krótko mówiąc, wszystko co zaoszczędzę na wadze sprzętu, dopcham orzechami. Stan na dziś (zakłada 300g orzechów): 3100 kcal / dzień, waga jedzenia 5 kg.
Ps. słyszałem o możliwość zaprawiania wszystkiego dodatkowo olejem kokosowym czy palmowym (850–950 kcal / 100 g), ale nie wiem czy ja i mój żołądek jesteśmy na to gotowi 🙂
Kategorie
Plecak na diecie
Przygotowania do siedmiodniowego biegu „self-supported” to strasznie dużo myślenia… nawet za dawnych rajdowych czasów, nigdy nie musiałem nosić ze sobą całości wyposażenia na 7 dni, zawsze były jakieś przepaki, czasem możliwość doposażenia w sklepie / od innych zawodników. Tu będzie tylko pustynia i woda od organizatorów.
Na początku myślałem, że wezmę stary plecak, zapakuję sprawdzonym starym sprzętem i gotowe, przecież nie będę się bawił w zbijanie kilku gramów na każdym elemencie.
No i niby wyszło, plecak pod 15kg bez wody… Realnie, z tym nie ubiegnę za szybko, a co gorsza pewnie też nie za daleko. Więc przyszła pora na arkusz kalkulacyjny i kolejną porcję myślenia – gdzie i jak pozbędę się kilogramów (wiem, mógłbym po prostu zrzucić 5 kg wagi z brzucha i będzie super, ale… wyszło, że ta moja waga to już lepiej, żeby została jak jest zanim przegnę z dietami).
Na potrzeby dalszego myślenia, musiałem podwędzić z kuchni wagę i zabrać się za dietę plecaka – co można odchudzić, a z czego zrezygnować. Tu poobcinałem 100g, tam wyrzuciłem 20g i po wszystkich operacjach zbliżyłem się do 9kg, czyli średniej wagi plecaka wśród zawodników. Niestety, okazało się, że jednak w trochę sprzętu muszę się doposażyć, jak chcę biec w miarę na lekko. Na chwilę obecną wśród niewiadomych pozostał chyba już tylko śpiwór i zapas żywności.
Teraz jeszcze tylko muszę to wszystko upchnąć w 20 litrowy plecak…