Kategorie
aktywnie

Ubaye

P6260164.JPG

Bra­ko­wa­ło mi przez dłuż­szy czas tema­tu do pisa­nia (czy­li dobrym blo­ge­rem raczej nie jestem bo tako­wy potra­fi pisać o wszyst­kim), trze­ba było się gdzieś wybrać, żeby coś się pojawiło.

Poprzed­ni tydzień upły­nął pod zna­kiem wody, kamie­ni, piwa i wina i paru innych dość przy­jem­nych rze­czy, krót­ko mówiąc wybra­łem się z gru­pą zna­jo­mych na dość zasłu­żo­ny „wypo­czy­nek” do alpej­skiej czę­ści Prowansji.

Chcia­łem prze­żyć przy­go­dą i zafun­do­wać sobie ener­ge­tycz­ne­go kopa na kolej­ne mie­sią­ce pra­cy, cel został zre­ali­zo­wa­ny w 100%. Nawet nie cho­dzi o to, że poje­cha­li­śmy tam robić jakieś strasz­nie trud­ne rze­czy, ale o to, że w tema­cie gór­skie­go kaja­kar­stwa i raftin­gu byłem naj­bar­dziej „zie­lo­ny” w całym towa­rzy­stwie i każ­dy naj­mniej­szy ciu­rek z odro­bi­ną wody dostar­czał adre­na­li­ny jak Zambezi.

Łącz­nie uda­ło się prze­pły­wać przez 7 dni 6 odcin­ków rzek, z cze­go jeden kil­ka razy. Trud­no­ści waha­ły się od WW 2 do WW 4, przy czym WW 4 czę­sto robi­ło ze mną co chciało…

Na szczę­ście jesz­cze nie jest bar­dzo źle, w mia­rę upły­wu cza­su coraz czę­ściej pły­ną­łem tam gdzie chcia­łem i w odpo­wied­niej pozy­cji (tzn. dnem do dołu). Tra­fi­li­śmy ogól­nie na super pogo­dę, spo­ro słoń­ca i wody w sam raz (gdzie nie­gdzie nawet bar­dziej niż w sam raz).

O roz­ryw­ki towa­rzy­skie zadba­li Cze­si, któ­rzy przy­je­cha­li w to samo miej­sce na raft. Niech wystar­czy tyl­ko to, że przy­je­cha­li pod namiot z wła­snym nale­wa­kiem do piwa i kil­ko­ma becz­ka­mi w zapa­sie (nie wspo­mi­nam nawet o nie­prze­bra­nych zapa­sach nale­wek i inne­go bim­bro­po­dob­ne­go paskudz­twa), sąsie­dzi zza gra­ni­cy wie­dzą jak się przy­go­to­wać na spływ… 😉

Fotek tym razem nie wrzu­cam na blo­ga, bo są już od jakie­goś cza­su na mojej Pica­sie – zapra­szam do obej­rze­nia. Co praw­da nie ma tam naj­cie­kaw­szych fotek robio­nych lustrzan­ką kole­gi (te jak tyl­ko dosta­ną to wrzu­cę tutaj) ale parę nie jest złych.

Wiel­kie podzie­ko­wa­nia dla całej eki­py, cie­szę sie że mogłem tam z wami dotrzeć.

Kategorie
podróże

Prowansja Express

Ten wpis cze­kał na publi­ka­cję ponad tydzień… Tyle zabra­ło mi opa­no­wa­nie cią­gle bra­ku­ją­ce­go cza­su. Jak zwy­kle krót­ki i skró­to­wy, ale cóż… 

Tydzień w legen­dar­nej Pro­wan­sji minął bły­ska­wicz­nie, co gor­sza, nie za wie­le uda­ło się przez ten czas zoba­czyć… Mari­na (Port Napo­le­on), w któ­rej przy­go­to­wy­wa­li­śmy jacht do regat, znaj­do­wa­ła się na koń­cu świa­ta, 70km od Mar­sy­lii, w super indu­strial­no-bagien­nej sce­ne­rii (rafi­ne­rie, prze­twór­nie ryb­ne, rezer­wat myśliw­ski ptac­twa itp). Przez cały tydzień, wyją­cy Mistral towa­rzy­szył nam we wszyst­kim, przy naj­więk­szym natę­że­niu cięż­ko było roz­ma­wiać (wan­ty i fały na masz­tach kil­ku­set łódek potra­fią zro­bić nie­zły hałas). Tak więc wize­ru­nek rato­wa­ła tyl­ko tem­pe­ra­tu­ra, cie­pło i sło­necz­nie, co było wspa­nia­łą odmia­ną po rega­tach w Anglii i Szwecji.

Tym razem przy­go­to­wa­nia łód­ki były bar­dziej roz­bu­do­wa­ne, oprócz stan­dar­do­wych czyn­no­ści (szli­fo­wa­nie dna, czysz­cze­nie drob­ne naprawy/przeróbki) było spo­ro poważ­niej­szej pra­cy – prze­rób­ka płe­twy ste­ro­wej (szlif do „gołe­go” kar­bo­nu), wło­że­nie masz­tu i parę innych pro­jek­tów. W związ­ku z natło­kiem pra­cy, na zwie­dza­nie nie zosta­ło za wie­le cza­su. Jed­nak, mimo nawa­łu robo­ty, uda­ło się wygo­spo­da­ro­wać tro­chę cza­su i zoba­czyć parę cie­ka­wych miejsc.

Jako pierw­szą, odwie­dzi­łem Mar­sy­lię, mia­sto do któ­re­go od cza­su wizy­ty 9 lat temu żywię wiel­ki sen­ty­ment. Tym razem jed­nak, spoj­rza­łem na nie z zupeł­nie innej per­spek­ty­wy i zoba­czy­łem coś zupeł­nie inne­go. Potęż­ny pro­blem z imi­gran­ta­mi, zanie­dba­ne ulicz­ki i mało przy­ja­zna obsłu­ga w knaj­pach… Szko­da, bo od poprzed­nie­go razu pamię­ta­łem to mia­sto jako pra­wie ide­al­ne miej­sce. Pozy­tyw­ną lek­cją była jedy­nie kon­sump­cja bouil­la­ba­ise, czy­li w skró­cie dość zaawan­so­wa­nej pro­wan­sal­skiej zupy ryb­nej (poprzed­nio die­tę ogra­ni­cza­łem do bagie­tek z majo­ne­zem i wody z fontanny 🙂 ).

Dużo cie­kaw­szym miej­scem oka­za­ły się mniej­sze, oko­licz­ne mia­sta, takie jak Nimes czy Avi­gnon. Peł­ne uro­ku sta­re ulicz­ki oświe­tlo­ne słyn­nym pro­wan­sal­skim świa­tłem (w koń­cu coś ścią­ga­ło tu mala­rzy) to coś, co war­to zoba­czyć. Trud­no opi­sać ten kli­mat, po pro­stu trze­ba to zoba­czyć, posie­dzieć w lokal­nych knajp­kach i wypić kie­li­szek domo­we­go wina, na pew­no zdję­cia zro­bio­ne „kom­pak­tem” nie odda­dzą tego w pełni.